Siedziba Gildii Najemników znajduje się w opuszczonym hotelu na skraju Buckhead. Ten niegdyś futurystyczny wieżowiec poddał się falom magii jak reszta centrum finansowego.
Wysokościowce kończą na dwa sposoby: podupadają powoli, aż ostatecznie zawalają się, zostawiając po sobie kupkę gruzu i pyłu albo przewracają się. Baza Gildii należy do tej drugiej kategorii. Wieżowiec złamał się na wysokości szóstego piętra, jak ścięty mieczem. Przy renowacji i naprawach usunięto dwie następne kondygnacje, więc Gildia ma teraz cztery piętra, z czego tylko parter i trzy pierwsze są w użyciu. To cena życia za czasów postępującej w zwolnionym tempie apokalipsy. Stajemy na obszernym, otwartym parkingu i wysiadamy. Widać tu ponad dwadzieścia aut. George powiedziała nam, że Eduardo jeździ ogromnym, czarnym chevroletem Tahoe, a ona sama toyotą FJ Cruiser. Żaden z nich nie stoi na parkingu. Idziemy alejką pomiędzy autami. Curran wdycha powietrze krótkimi haustami, węsząc zapachy. – Tak sobie myślę... – mówię. – Mam się martwić? – Byłam pewna, że Derek odejdzie z nami. Rozumiem dlaczego Barabas tego nie zrobił, uwielbia swoją pracę, ale Derek pracuje w Cutting Edge od samego początku. – Nie mogę z nim o tym rozmawiać – mówi Curran. – To osobista decyzja. Nie może być żadnych nacisków. Jim nie może zachęcać nikogo do pozostania, a ja nie mogę wykorzystywać przywiązania, by popchnąć kogoś do odejścia. To dosyć rozsądne podejście. Przeczesujemy parking, ale nie znajdujemy Tahoe, więc kierujemy się do siedziby Gildii. Ciężkie, żelazne wrota stoją otworem. W lobby nikogo nie ma. Sprawdzam leżący na metalowym stole rejestr. Eduardo wpisał się w poniedziałek, 28 marca. Nie ma wpisu na wtorek, 1 marca. – Nie przyjechał wczoraj do Gildii – mówię. Curran wciąga powietrze i krzywi się. – Co? – Tu pachnie jak na śmietniku. Czuję jego zapach, ale jest stary. Sprzed co najmniej pięćdziesięciu godzin. To by się zgadzało z naszą osią czasu. Skoro Eduardo zadzwonił do George o siódmej trzydzieści, pewnie dotarł do Gildii godzinę lub dwie później. Przechodzimy przez ogromne drewniane drzwi do wewnętrznego holu. Hotel został zaprojektowany jako pusta w środku wieża, z otwartym atrium jako punktem centralnym. Wewnętrzne ściany oblepiają, oddzielne dla każdego piętra, szeregowe balkony, z których wchodzi się do pokojów. W swoim poprzednim życiu ten hotel musiał być piękny; zabudowany jasnym kamieniem, kosztownym drewnem i przezroczystymi windami. To był dawno temu, ale widziałam stare zdjęcia, ukazujące lobby jako oazę zieleni, gdzie w strumykach widać było pomarańczowo-białe karpie koi, sunące łagodnie pod liściami lilii wodnych. Modna kafejka zajmowała jeden róg, obok niej ustawiono podwyższenie dla stałych bywalców, a elegancka restauracja serwowała homary i steki. Kafejka, koi i zieleń zniknęły bez śladu. Restauracja przekształciła się w stołówkę, w której podawano tanie, ale porządne posiłki dla wracających po długich godzinach pracy najemników. Na podwyższeniu ustawiono biurko Asystenta, a za nim wielką tablicę ze zleceniami. Tablica była zazwyczaj pedantycznie zorganizowana. Asystent wypisywał otwarte zlecenia na kartach katalogowych, oznaczał je różnymi kolorami w zależności od ważności i przypinał do tablicy. Dziś panuje na niej bałagan. Pokrywają ja przypadkowe, niedbale przyczepione kartki papieru. Niektóre mają plamy po kawie. Jedna wygląda jak papierowa serwetka, której właściciel obżerał się daniem polanym obficie sosem. Co tu się dzieje? Siedzi tu około dwadzieścioro najemników. Przeszukuję ich wzrokiem. Niezbyt wielu weteranów. Gildia przyciąga różne typy ludzi. Niektórzy ciężko pracują, a inni przesiadują tu, pieprząc głupoty i czekając aż odpowiednie zlecenie spadnie im z nieba. Większość obecnych to ten drugi typ. Niektórzy wyglądają na pijanych, a większość jest na bakier z higieną. Jedna z kobiet odcharkuje plwocinę na podłogę. Uroczo. Ci ludzie pałętają się po siedzibie Gildii codziennie. Część pewnie tu sypia. Jedno z nich ukradło samochód zmartwionej kobiecie, szukającej chłopaka. Wyduszę z nich, kto to zrobił. W powietrzu unosi się kwaśnawy smród gnijącego jedzenia. Podłoga jest ubłocona. Kosz na śmieci przepełniony. Klatka schodowa zarośnięta brudem. – Daniels! Odwracam się. Śniady, ciemnowłosy facet po czterdziestce macha do mnie zza pobliskiego stołu. Lago Vista. Podchodzę i siadam. Lago jest najemnikiem przez całe swoje dorosłe życie, ale dołączył do Gildii trzy lata temu, gdy przeprowadził się tutaj z Lago Vista w Teksasie. Chce by tak go nazywano. Nie jest to jego prawdziwe imię i nazwisko, ale nigdy nie mówił o swej przeszłości, więc nie pytałam jak się naprawdę nazywa. Pracowaliśmy wspólnie kilka razy. Nie jest już tak szybki jak kiedyś, ale ma duże doświadczenie i umie je wykorzystać. Robił swoje i to całkiem nieźle, no i nikt przez niego nie zginął. Jak dla mnie to wystarczy, żeby uznać go za porządnego najemnika. Zawsze można trafić na gorszego partnera do zlecenia. Znaczy, jeśli ktoś wytrzyma ten chamski podryw. Lago to podstarzały donżuan. Celuje w jednonocnych przygodach i uważa się za wspaniałego uwodziciela. – Nie pokazujesz się ostatnio. – Unosi dzbanek z kawą. – Potrzebujesz paliwa? Kawa jest dosłownie czarna i wygląda na lepką. – Świeżo parzona? Lago wzrusza ramionami. Czyli ma ze dwanaście godzin. Nie, dziękuję. – Gdzie jest Asystent? – A to nie słyszałaś? Odszedł. Tak samo personel sprzątający i administracja. Świetnie wyglądasz, Daniels. Naprawdę dobrze. – Lago ocenia mnie wzrokiem. – Przestań się na nią gapić, to może pożyjesz dłużej – odzywa się Curran spokojnym głosem. [No tak, ktoś spojrzał na jego mięsko.] Lago zerka na Currana i wyrzuca ręce w powietrze. – Hej, bez obrazy. To tylko komplement. Curran nie odpowiada. Lago wierci się, czując niekomfortowo i zwraca do mnie: – Co to za facet? – To mój... Narzeczony? Miso-pysio? – ...jest mój. Lago kiwa głową domyślnie. – Ten romansik z Władcą Zwierząt nie wyszedł, co? Nie przejmuj się, słyszałem, że to straszny dupek. Lepiej ci bez niego. Curran zachowuje kamienny wyraz twarzy. Lago wyciąga dłoń. – Lago Vista. Mówi mi Lago. – Lennart. – Curran ściska dłoń Visty. Wstrzymuję oddech, sądząc, że palce Lago nie wytrzymają tego. Ale jakoś nie wije się z bólu ani nie słychać trzasku kości. – Co się stało z administracją? – zagaja Curran. – Zgromadzenie Gildii nie zatwierdziło budżetu. Nie ma budżetu, nie ma wypłaty. Sprzątacze odeszli pierwsi, potem obsługa stołówki. Asystent wytrzymał jakieś sześć tygodni, ale też się ulotnił. Borze krzaczasty. – Kto odbiera telefony? – Kto ma akurat ochotę? Zresztą mało kto dzwoni. Świetnie. – Dlaczego nie uchwalono budżetu? – pyta Curran. – Bo Bob Carver chce wyczyścić fundusz emerytalny. – Vista popija kawę i krzywi się z obrzydzeniem. Bob Carver jest członkiem Gildii od około piętnastu lat. Poza tym jako jeden z niewielu najemników umie współpracować. Jest częścią czteroosobowego zespołu, znanego jako Czwórka Jeźdźców, który to przyjmuje większe, bardziej skomplikowane zlecenia. W skład Zgromadzenia Gildii wchodzą administracja oraz najemnicy –weterani. Bob jest szefem działu kadr oraz przywódcą najemników. Curran przysłuchuje się Lago w milczeniu. Ten popija kawę i ciągnie: – Jak przetrwa się dwadzieścia lat w Gildii, dostaje się emeryturę. Składki opłaca się począwszy od pierwszego zlecenia. To nie są wielkie pieniądze, jakieś pięć procent, ale po dwudziestu latach zbiera się niezła sumka. Jak ktoś umrze, wszystko przepada. Wpłacone pieniądze zostają w funduszu. Rodzina dostaje odszkodowanie z tytułu śmierci, ale to wszystko. Nie wiem na co Bobowi ta kasa, ale chce wziąć pożyczkę ze swojego wkładu. – Przecież to nielegalne – komentuje Curran. – I głupie. Jak wszyscy wyciągną pieniądze, to zniknie fundusz. Lago mruga do mnie. – Podoba mi się ten gość. Ale no, masz rację. To właśnie powiedział Mark, nasz kierownik operacyjny. Bob chyba naprawdę potrzebuje tej kasy, bo przeciągnął grupę najemników na swoją stronę i zdobył wystarczającą ilość głosów żeby zatrzymać uchwalenie budżetu. Mówi, że nie ustąpi, dopóki nie dadzą mu jego forsy. Zajebiście. Po prostu zajebiście. Nachylam się. – Lago, znasz Eduardo Ortego? Wielki, ciemnowłosy, masywnie umięśniony? – Widywałem go tutaj. – Ma kimś na pieńku? – Pewnie. Pamiętasz Christiana Heywarda? – Wielki? Afroamerykanin z buldogiem? – Ten sam. Christian, którego pamiętam jest miłym, rodzinnym człowiekiem, który nie znosi głupoty. Przychodzi tu z psem, robi swoje i wraca do domu, do żony i dzieci. [Żona to takie domowe stworzenie?] – Nie dogaduje się z Eduardo? – To nie to. Odszedł w dniu, w którym Eduardo się zarejestrował, więc Ortego przydzielili strefę Heywarda. To dobra strefa. Niektórzy wkurzyli się przez to, ale nie było większej draki. Wiesz jak to jest, Eduardo wygląda na twardego, a nikt nie chciał skończyć poobijany. Narzekali za jego plecami, ale to wszystko. – Jego dziewczyna była tu wczoraj – dodaje Curran. – Szukała go. Ktoś zwędził jej auto. – To przykre. Niestety, nie mogę wam pomóc. Nie było mnie tu wczoraj, ale jedno z nich pewnie tu siedziało. – Lago zerka na tłumek. – Większość z tych dupków pałęta się tu codziennie. Raczej trudno będzie do nich dotrzeć. Jedna połowa jest pijana, druga na kacu, a trzecia ma wszystko w dupie. [Słynne trzy połowy, kuzynki mniejszej i większej połowy xD] – Dzięki. Nie mam problemu z docieraniem do ludzi. Wstaję. Muszę odwalić pokazówkę. Coś głośnego, ale nie za bardzo strasznego, po pouciekają do nor. Podchodzę do stołu, który stoi najbliżej drzwi. Gdyby zaczęli zwiewać, będą musieli przejść obok nas. Curran idzie ze mną. – Czyli jestem dupkiem? – Nic nie poradzę na to, że jesteś znany. Wyszczerza się. – Pomóc ci? – Nie, sama się tym zajmę. Jego pomoc pewnie wiązałaby się z ryczeniem, a to wystraszyłoby zebranych. Jeśli zacznę od zniknięcia Eduardo, nic mi to nie da. Pewnie widzieli wczoraj George. Nikt jej nie pomógł, więc dziś też nie ma na co liczyć. Zaginiona osoba to poważna sprawa, a najemnicy nie lubią przyciągać zbędnej uwagi. Nie będą gadać. Żadne z nich nie będzie chciało być świadkiem albo ujawnić informacje. Muszę ugryźć to od strony zaginionego auta. To kradzież, poważna, ale tylko kradzież, więc będzie wiadomo, że załatwimy to bez udziału policji. – Nie wierzę, że Jim próbował sprzedać nam tonący statek – dodaję. Już ja mu powiem do słuchu. – Jim jest Władcą Zwierząt – kwituje Curran. – Interesy Gromady są najważniejsze. Przyjaźń spada na drugi plan. Metr przed stołem wskakuję na niego z hukiem. Najemnicy odwracają się i patrzą na mnie. Niektórzy mnie rozpoznają. – Znacie mnie – odzywam się. – Wiecie co potrafię. Gapią się na mnie. – Przyjechała tu wczoraj niebieskim FJ Cruiserem jednoręka kobieta. Ktoś go zajumał. Chcę wiedzieć kto. – Daniels. – Zza stołu wstaje jakaś kobieta i rusza ku mnie. Czterdzieści lat, silnie zbudowana, wredne spojrzenie. Wygląda znajomo. Siniak na twarzy oraz garderoba świadczą o tym, że miała ciężką noc i szuka ujścia dla wściekłości. – Mamy rachunki do wyrównania. Znam ją, ale nie pamiętam nazwiska... Na wszelki wypadek patrzę na nią groźnie. Ta nie zwalnia kroku. Kurczę. Chyba wyszłam z wprawy. – Serio? – No, podebrałaś mi zlecenie. Ach. Alice Golansky. Widziałyśmy się ostatnio dwa lata temu. Echo przeszłości. – Czyli co? Jesteś wściekła, bo dwa lata temu byłaś zbyt nawalona żeby wziąć zlecenie i zaliczyłaś zwałkę w stołówce, więc Asystent wysłał mnie zamiast ciebie? Wzrusza ramionami i unosi pięści. No, no. Ktoś tu ćwiczył karate. – Już ja cię oduczę kraść zlecenia. – Wiesz, że mnie je przydzielono i że to było dwa lata temu? – Ale zadzierasz nosa. Ściągnę cię z tego stołu i rozkwaszę gębę. Curran uśmiecha się. No dobra. – Dobrze to przemyślałaś? – pytam. Spogląda na mnie i wali pięścią w dłoń. – O tak. Opadam na jedno kolano i walę ją pięścią w szczękę. Moja dłoń uderza jak młot pneumatyczny. Wkładam w to cały impet ruchu w dół. Alice przewraca białkami, sztywnieje i pada jak ścięte drzewo. Jej głowa odbija się od podłogi. Cała sala nagle cichnie. Ha! Nie wyszłam jednak z wprawy! – Ktoś ma jeszcze jakieś pretensje? – pytam. Najemnicy siedzą w milczeniu. – Spytam raz jeszcze. – Wstaję. – Niebieski FJ Cruiser. Kto to był? Nikt nie odpowiada. – Może źle ją słyszycie – odzywa się Curran. – A może jej nie widzicie. – To da się naprawić. Stół pode mną porusza się. Kątem oka widzę jak Curran trzyma go kilkadziesiąt centymetrów nad podłogą. No dobra. Najemnicy zamierają w bezruchu. – To był Mac – odzywa się Latynos z lewej strony. Ma na imię Charlie i często tu pracował za moich czasów. – Mac i jego głupawy, ordynarny kuzyn, jak mu tam było... Bubba? Skeeter? – Leroy – podpowiada Crystal, odrzucając tlenione włosy. – Mac i Leroy. Nie znam tych imion. Curran po cichu obniża stół. – No, Leroy – ciągnie Charlie. – Widziałem dziś rano jak do niego wsiadali. Mieli zlecenie w Chamblee, na Chamblee Dunwoody Road. Jestem prawie pewna, że Chamblee leży z strefie Heywarda. |
– Ta babka od kotów? – pyta kościsty knypek w czerwonym sweterku. – Ta, która wcześniej tu dzwoniła?
– No – potwierdza Charlie. – Coś ze skrzydłami próbuje pożreć jej koty na Chamblee Dunwoody Road. O tak, rozwiążcie języki. – Znowu? – pyta Crystal. – Eduardo już tam był w niedzielę. Powiedział, że na drzewie siedział olbrzymi kleszcz, pożerający koty. – To nie mógł być kleszcz – nie zgadza się Charlie. – Mówił przecież, że to latało. Kleszcze nie latają. – Co by to nie było – dodaje Crystal – zabił to w niedzielę. Był tu potem i mu zapłacono. A potem babka zadzwoniła jeszcze raz w poniedziałek, więc znowu tam pojechał. Więcej go nie widziałam. Powtarzalne zlecenie. Klientka zadzwoniła pierwszy raz w niedzielę w sprawie kleszcza, a Eduardo pojechał tam i zajął stworem. Potem zadzwoniła ponownie w poniedziałek, prawdopodobnie dlatego, że problem powrócił. Eduardo znowu tam pojechał i zniknął. Dziś klientka zadzwoniła po raz trzeci, czyli niepokoi ją całe stado jakichś stworzeń albo Eduardo wcale tam nie dotarł. Jednak niedzielne zlecenie zostało wykonane, czyli musi być jakiś ślad w papierach. – Tamta kobieta określiła, czy Eduardo zjawił się w poniedziałek? – pytam. – Była w pracy, więc nie wiedziała, czy przyjechał. Ale była wściekła, że nikt się tym nie zajął – Charlie kręci głową. – Kiedy Mac i Leroy wyjechali stąd? – Pół godziny temu – podpowiada Charlie. Minęliśmy się z nimi. – Kłusują na terytorium Eduardo? – pytam. – Nie ma go tu, więc nie może zwrócić im uwagi, nie? – rozkłada ręce Crystal . – Zadarł z nimi?– pyta Curran. – Oni zadzierają ze wszystkimi. Ortego dostała się dobra strefa. Próbowali go stamtąd wysiudać, ale sprał ich na kwaśne jabłko. – Wzrusza ramionami Charlie. – Nie przejmował się tym – dorzuca Crystal. – Dobrze się znaliście, co? – dociekam. – Gada z nim zawsze jak tu jest – donosi knypek. Crystal patrzy na niego złowrogo. – Nie patrz na mnie – broni się Charlie. – Oni mają problem z tobą, nie ze mną. Nie wciągaj mnie w to. – Chciałam poznać go lepiej, rozumiecie. – Crystal robi kwaśną minę. – Ale on jest z tych wiernych. Jego dziewczyna była tu wczoraj. Nic specjalnego. No i jest kaleką. Ty żałosna łajzo... Swędzą mnie ręce. Mam ogromną ochotę jej przyłożyć. – Spotkaliście więc młodą, jednoręką kobietę, która rozpaczliwie szukała swojego faceta. Wiedzieliście, że Leroy i Mac zwinęli jej auto i nic nie powiedzieliście. Żadne z was nie zaproponowało, że podwiezie ją do domu? – prawie warczę. – Pewnie mieliście strasznie ważne rzeczy do zrobienia, jak siedzenie tu na dupie, upijanie się i plucie na podłogę. Boją się na mnie spojrzeć. – A ty co, straż moralna? – pyta starszy, narąbany najemnik. – A tak, Chug. Pamiętasz jak miałeś połamane nogi, a Jim i ja przyjechaliśmy żeby cię wyciągnąć z dziury pod zawalonym budynkiem? – I co z tego? – Nie licz na mnie kiedy znowu będziesz miał kłopoty. – Jakoś przeżyję. – Nie składaj obietnic bez pokrycia. – Zeskakuję ze stołu i ruszam do biurka Asystenta. Potrzebne nam rejestry zleceń. – Gdzie idziemy? – pyta Curran. – Dorwać dziennik. Po skończonym zleceniu jest ono wpisywane do dziennika przed potwierdzeniem wypłaty. Według tych pajaców Eduardo już wykonał raz zlecenie pod tym adresem. W niedzielę tamta babka zadzwoniła w sprawie olbrzymiego kleszcza, a on pojechał tam, zabił go i dostał kasę. W dzienniku powinien być odpowiedni zapis. Kucam za biurkiem Asystenta. Szuflada z dziennikami normalnie jest zamknięta, dziś otwiera się bez problemu. Najemnicy obserwują nas. – Staraj się wyglądać jak gdyby nigdy nic – mówię. Wyciągam pierwszy skorowidz i kładę na biurku. – Dlaczego? – Ponieważ to co robię jest nielegalne bez nakazu sądowego, a mamy co najmniej dwudziestu świadków obserwujących nasz każdy ruch. Curran zakłada ręce na pierś, mięśnie mu się wybrzuszają i obrzuca naszą widownię tym swoim spojrzeniem. Wszyscy postanawiają spontanicznie patrzeć gdzie indziej. Jasne. Curran i jego „jak gdyby nigdy nic”. – Widzisz? Nie ma żadnych świadków. Przerzucam kartki. Eduardo jako nowy pracownik na pewno pilnuje formalności. Tylko trzy zapisy w niedzielę. Rany. Powinno ich być co najmniej kilkanaście. Drugie nazwisko od dołu. „Pani Oswald, Chamblee Dunwoody Road, numer 30862. Skarga: olbrzymi kleszcz pożerający koty. Stan: zlecenie zakończone; skontaktowano się z Biohazardem w sprawie usunięcia szczątków. Eduardo Ortego.” Jedne z dwojga drzwi do konferencyjnej otwierają się. Wychodzi z nich Mark Meadows, naczelny administrator Gildii. Chyba mi się przywidziało. Meadows z reguły jest zadbany i elegancko ubrany. Przynajmniej niegdyś tak było. Ten tutaj trochę się zapuścił. Jego zwykle nienaganny garnitur jest wymiętoszony. Wygląda jakby zaczął dosłownie rwać włosy z głowy, ale przestał w połowie i ma udręczony wyraz twarzy. Bez wątpienia właśnie wychodzi z następnej sesji Zgromadzenia Gildii. Żeby mnie nie zauważył. Żeby mnie nie zauważył... Oczy mu się rozświetlają. – Daniels! Niech to jeż kolczasty dziugnie! – Nie mam czasu, Mark! – wołam. – Ale masz czas łamać prawo i naruszać prywatność klientów, czytając dziennik. Pff. – Szukamy zaginionego najemnika. – Jak szkoda. Jestem członkiem Zgromadzenia i rozkazuję ci formalnie zgłosić się przed jego oblicze. Nie możesz odmówić. A kto tak powiedział? Zamykam dziennik z trzaskiem i odkładam na miejsce. – No to popatrz. – No proszę! – z otwartych drzwi wyłania się Bob Carver. Jest tego samego wzrostu co Mark i mają podobny, brązowy odcień włosów, ale na tym wszelkie podobieństwa się kończą. Mark jest po trzydziestce, dobrze się odżywia i spędza dużo czasu w siłowni. Jest zadbany. Natomiast Bob jest szczupły, żylasty, ukształtowany przez trudne życie. Tuż przed pięćdziesiątką. Wygląda na kogoś, kto niejedno przeszedł, ale to tylko bardziej go zahartowało. – Patrzcie kogo kotek zagonił do nory! Robi scenę dla pozostałych. Zły znak. – On mówi do mnie, czy do ciebie? – pyta Curran. – Jego ton jest zwodniczo lekki. – Nie wiem – odpowiadam. – Ale na pewno nam powie. – Witam, Wasze Wysokości. Carver kłania się zamaszyście, nie spuszczając z nas oczu. Za nim pojawiają się bardziej znajome twarze. Najemnicy wychodzą sprawdzić, o co ta cała afera. Weterani, Rigan i Sonia. Przynależący do Czwórki Jeźdźców, Ivera, Ken i Juke. Ivera ciska ogniem i dobrze walczy bronią białą. Ken jest wysokim, flegmatycznym magiem; zawsze ma lekko nieobecne spojrzenie, jakby zastanawiał się nad czymś wykraczającym poza granice ludzkiego pojęcia. Juke jest trochę młodsza ode mnie, sporo chudsza, ale za wszelką cenę chce wyglądać twardo i groźnie. Zamiast tego udaje jej się osiągnąć wygląd wkurwionej wróżki – gotki: krótka, asymetryczna fryzura, zapałkowate rączki, ciemny makijaż i szminka, przez które delikatne rysy wydają się być jeszcze bardziej eteryczne. Jej specjalnością jest sojutsu, sztuka walki yari, japońską włócznią i muszę przyznać, że jest w tym dobra. – Cieszy nas niezmiernie, że zaszczyciliście nas swoją obecnością – ciągnie Bob. – Przybyliście do slumsów, żeby bratać się z nami, zwykłymi śmiertelnikami? Nie miałam żadnego zatargu z Bobem. Raczej z Juke, ale to dlatego, że lubiłam ją drażnić. Niemniej Bob i ja zawsze się dogadywaliśmy. O co mu chodzi? Odchylam się. – Musisz trochę posprzątać, żeby dojść do poziomu slumsów, Bob. Carver mruży oczy. – Wiem, co kombinujecie. Wasza Gromada naciągnęła sporo najemników na sprzedaż udziałów, więc kontroluje jedną trzecią Gildii. Wiem, że zastanawiacie się nad kupnem tych udziałów. Jim nie będzie posiadał się z radości na wieść, że ktoś za dużo gada. Na pewno nie stanie się przez to bardziej podejrzliwy. Na sto procent. Carver nakręca się jeszcze bardziej. – Czyli co? Wydaje wam się, że przyjdziecie tutaj, zaczniecie się szarogęsić i nas uratujecie? Zagonicie do roboty? Wiecie, co wam powiem? – rozgląda się z dramatyzmem. – Nikt nas nie będzie poganiał. Nie będziemy się kłaniać i czołgać przed wami. Curran wzrusza ramionami. – Mnie to pasuje. Carver patrzy na niego wilkiem. – Mam w dupie, czy ci to pasuje, czy nie. Ma być jak mówię. Bob, ty żałosny skurwysynu. Jeśli nie wykluczę z tego Currana, udekoruje Gildię flakami Czwórki Jeźdźców. Uśmiecham się szeroko. W sytuacji kryzysowej można wkurzyć przeciwnika poczuciem humoru. – Coś cię śmieszy, Daniels? – pyta Juke. – Mam zabawę, patrząc jak twój szef kopie sobie coraz większy dołek. – Kiwam Bobowi. – Dawaj, Bob. Nie tłamś niczego w sobie. Podziel się swoimi uczuciami z grupą. Wyrzuć to z siebie. Najemnicy przy stołach rechocą. Bob warczy. O tak, skup się na mnie. – Byłeś kimś, Lennart. Jeżu kolczasty. Sam się prosi, żeby dostać w łeb. Jak się nie zamknie, sama go zgaszę. Carver wciąż nawija. – Wiesz co ci powiem? Jesteś nikim. Poważnie? Nikim? Carver prostuje plecy. – Wyrzucę cię stąd na pysk... Głęboki, nieludzki dźwięk przetacza się po Gildii. Głos drapieżnika, lodowato zimy i bez śladu wesołości. Uświadamiam sobie, że to Curran się śmieje. Hol Gildii milknie. O nie. Curran przygląda się Carverovi jakby dopiero go zobaczył. Oczy iskrzą mu złotem i wbija spojrzenie w Boba. Ten ostatni blednie, odsuwa się i niemal odruchowo przyjmuje typową pozycję obronną. Odwrócony bokiem, pięści uniesione. Cała brawura znika. Nagle wszyscy zaczynają rozumieć, kto tu jest najtwardszym zawodnikiem i nikt nie chce się stać jego celem. Curran odpycha się płynnie od biurka. Oczy mu świecą jak dwa księżyce. Jego głos podszyty jest warkotem. – Chcesz wyrzucić mnie na zbity pysk? Bob przełyka nerwowo ślinę. – Masz za mało ludzi, Bob. Lepiej wezwij posiłki. No dalej. – Uśmiecha się, ukazując ostra zęby mięsożercy. – Zaczekam. Ludzie sięgają z wolna do broni. Pochylają się do przodu, ledwie opierając ciężar ciała na krzesłach. Byle hałas sprowokuje ich do ucieczki. W owej ciszy głos Currana przetacza się po całej Gildii. – Gdy przyjechałem tu dziś, nie wiedziałem co zdecyduję. Dziękuję. Ułatwiłeś mi wybór. Chciałeś dziś coś zapoczątkować. Kiedy to się skończy, sam do mnie przyjdziesz i poprosisz, żebym przejął kierownictwo. Carver wykrzesuje z siebie na tyle hartu ducha, żeby otworzyć usta. Na szczęście włącza mu się mózg i zaraz je zamyka. Curran zwraca się do mnie. – Kate? Masz już wszystko? – Tak. – To dobrze. Nic tu po nas. Wychodzimy. Wszyscy milczą. KONIEC Rozdziału 04 |