Magia szura - Rozdział 18 - Kasyno
– Jak on zrobił tę sztuczkę z fotografią? – pyta Julie. – Jak? Technika była w górze, kiedy je zrobiono.
– Nie wiem. Tyle niewiadomych, w tym wizja Sienny, ale jak dotąd nie wymyśliłam nic mądrego. Martwi mnie to. Idziemy przez parking Kasyna, gdzie znajduje się główna siedziba Korporacji, będącej połączeniem sekty z nieumarłym małym zoo. – Ale jak ty przez to nie bzikujesz? – dopytuje Julie. – Nie mogę sobie na to pozwolić. Ty również nie. – Wiesz ja… – Julie zatrzymuje się z wytrzeszczonymi oczyma. Odwracam się do niej. Wpatruje się w miejsce, gdzie stoi Kasyno, w dół, gdzie pod ziemią ukryte są stajnie. – Czy to są… To nie jest jej magia wykrywająca. Jesteśmy za daleko od stajni i dzieli nas dużo skał i gleby. – Wampiry. Jeszcze nie powiedziałam Julie, że rytuał Areza związał ją ze mną i pozbawił wolnej woli. Teraz jednak muszę stawić czoła całkiem nowemu efektowi ubocznemu. Zdaje się, że moja krew ją zmienia. – Mają ich tak wiele – szepcze. – Tak. Nie chwalą się tym. Gdyby opinia publiczna dowiedziała się ile wampirów jest pod Kasynem, nikt nie przyszedłby tu grać. Omiata wzrokiem budynek. – Czujesz je wszystkie? – pytam. – Tak. – Myślisz, że mogłabyś sięgnąć i chwycić jednego? Mruży oczy. – Mam wrażenie, że tak. – Dobrze. Poćwiczymy po odnalezieniu Eduardo. Chodź za mną i nie wychylaj się ze swą mocą. Podchodzimy do drzwi Kasyna. Strażnicy umyślnie nas ignorują. Wchodzimy do lobby. Najpierw uderza mnie hałas: mechaniczny warkot automatów przystosowanych do funkcjonowania podczas fal magii, wrzawa ludzkich głosów, podekscytowane krzyki wygrywających, brzmiące jak zraniony ptak oraz pobrzękiwanie metalowych żetonów; wszystko to łączące się w dezorientującą, histeryczną kakofonię. Dostrzegam główną salę: dziesiątki automatów, oświetlonych magicznymi latarniami i zatłoczonych, a za nimi zielone stoliki do gry w karty i ruletkę oraz twarze pokerowych graczy, pozbawione ludzkich uczuć. Obsługa przemyka pomiędzy nimi, a gdzieniegdzie stoją czeladnicy w czarno-fioletowych barwach Kasyna i obserwują klientów. Jeden z czeladników, średniej budowy, po dwudziestce, ze ściągniętą twarzą, zachodzi mi drogę. – Przepraszam, proszę okazać dowód tożsamości. Marszczę brwi. – Mój? – Jej. – Wskazuje Julie. – Nieletni mają zakaz wstępu na główną salę Kasyna. – Powiedz Stefanoffowi, że Kate chce się z nim widzieć. Dla mnie zrobi wyjątek. Czeladnik nadyma się. – Przykro mi, ale szef w tej chwili nie przyjmuje gości. – Mnie przyjmie. – Nie wydaje mi się. Jest moim bezpośrednim przełożonym i wiem, że nie przyjmie pani dzisiaj. – Wskazuje ręką drzwi. – Wolałbym nie wzywać ochrony. Wzdycham. – Dobra. Chyba sama mu to powiem. Sięgam magią i chwytam morze czerwonych światełek, umiejscowionych pod nami. Cała stajnia wampirów nieruchomieje. Utrzymanie dwustu nieumarłych jest niezmiernie trudne, a mojemu umysłowi wcale a wcale się to nie podoba. Stojący przede mną czeladnik niczego nie zauważa. – Byyć mooże niee wyraaziłeem się jaasnoo – mówi rozciągając przesadnie słowa. – Czaasem móówię zaa szyybkoo. – To przez pański błyskawiczny intelekt, prawda? – pyta Julie. Z całych sił staram się nie śmiać. Oby ktoś zauważył, że ich wszyscy nieumarli patrzą w jednym kierunku i nie ruszają się, bo czuję, że moja magia trzeszczy w szwach. Czeladnik robi się czerwony na twarzy. – Słuchaj no, to jest miejsce dla dwóch rodzajów ludzi. Utalentowanych jak ja, którzy tu pracują oraz tych, którzy przychodzą tu rozerwać się i wydać pieniądze. Ty tu nie pracujesz i – spogląda znacząco na moje jeansy i sfatygowane trzewiki – nie wyglądasz na milionerkę. Z tylnych drzwi wyłania się Rowena, jak zwykle wytwornie ubrana i uderzająco piękna. Sunie jak gejsza w wąskiej sukni i na wysokich obcasach. Za nią podąża dwoje czeladników w garniturach, starając się jej nie wyprzedzić. To ostatnioroczni uczniowie, tuż przed egzaminem końcowym. Puszczam wampiry. Rowena dostrzega mnie i przyspiesza marsz pingwina. – To nie jest miejsce dla was – ciągnie „mój” czeladnik. – Nie tolerujemy tu żebraków. – Ale masz przesrane – oznajmia Julie. Rowena podchodzi do nas. Uśmiecha się tak ślicznie jak wygląda, ale jej oczy ciskają gromy. Nieszczęsny czeladnik dostrzega ją. – Pani, zajmę się… Rowena wali go w tył głowy, a on kuli się. – Pokłoń się – wydusza przez zęby. – Co? – Pokłoń się, gamoniu. Czeladnik robi zdziwioną minę i pochyla się. Pani Umarłych uśmiecha się do mnie. – Sharrim. Z głębi serca przepraszamy za to nieporozumienie. On jest nowy, a my nie spodziewaliśmy się wizyty. Sharrim. Księżniczko. Nienawidziłam być nazywana Towarzyszką gdy Curran był Władcą Zwierząt, ale wolę to po stokroć od „Sharrim”. – Nie ma sprawy. Czeladnik tkwi zgięty w pół, nie mając zielonego pojęcia co się dzieje. – Proszę za mną. Julie i ja idziemy za nią. Czeladnik prostuje się. – Kto to jest? – Nieważne – odpowiada starsza czeladniczka. – To twoja przepustka chorobowa. Idź natychmiast do domu. – Co? – Jesteś bardzo chory – mówi drugi czeladnik przez zaciśnięte zęby. – Idź do domu i się połóż się. Cały wieczór byłeś chory, a jeśli Stefanoff spyta, nie masz pojęcia kto cię zastępował. Idź już. Skręcamy za róg i schodzimy do podziemi. Dociera do mnie zatęchły, odrażający smród – zapaszek życia po śmierci. Nad naszymi głowami wiszą uczepione sufitu szponami wampiry i to one wydzielają ową obrzydliwą magię. Odruchy wymiotne mi teraz nie przystoją, więc powstrzymuję się. Schodzimy, a wampiry idą za nami. Rowena przybrała neutralny wyraz twarzy. Nasze matki były daleko spokrewnione, czego już się pewnie domyśliła. Wciąż zanurzamy się głębiej w czeluści Kasyna, mijamy stalowe drzwi i wchodzimy do betonowego korytarza, idziemy dalej labiryntem tuneli zaprojektowanych tak, by zmylić niepilotowane wampiry na wypadek gdyby zamki w klatkach zawiodły. Tunele kończą się i wydostajemy się do przestronnego, okrągłego pomieszczenia, wypełnionego wampirzymi celami, ustawionymi w podwójnych rzędach, biegnących do środka tej komnaty. Sztynch jest przejmujący. Julie zachłystuje się powietrzem. – Nie ma się czym martwić – uspokaja Rowena. – Są zabezpieczone. Julie zerka na mnie. Kładę jej dłoń na ramieniu, próbując dodać otuchy. Zbyt wielu nieumarłych. Ich magia przeciąża jej magiczny zmysł. – Rozumiem, że Ghastek nie chciał gabinetu Nataraji? Były zarządca Rodu miał pełne przepychu biuro w kopule Kasyna, włączywszy w to złoty tron i bezcenne dzieła sztuki. – Przemeblowaliśmy je i zmieniliśmy w klubik dla dzieci, żeby miały się czym zająć gdy pozbawiamy ich rodziców pieniędzy – objaśnia Rowena. – Staramy się być przyjaznym dla rodzin miejscem rozrywki. O mało nie wybucham śmiechem. Skręcamy w lewo i wchodzimy schodami na galerię z matowego szkła, zasłaniającą olbrzymi pokój. Rowena puka i przytrzymuje dla nas otwarte drzwi. Bywałam już w jego gabinecie. Nie zmienił się zbytnio. Te same regały na książki i przeróżne dziwne przedmioty stoją pod ścianami, te same okowy na czarownice pochodzące z końca szesnastego wieku wiszą na ścianie na honorowym miejscu, ta sama półkolista sofa oraz oczywiście wampir przycupnięty w kącie niczym czujny, bezwłosy kot. Ghastek stoi przy szklanej ścianie, popijając kawę z białego kubka z napisem: „Nocna zmiana: Robimy to po ciemku”. Z tej strony szyba jest przezroczysta i daje doskonały widok na stajnię nieumarłych, a Stefanoff przebiega po nich wzrokiem pana i władcy, co niewiele mija się z prawdą. Ubrany jest w dopasowane, granatowe spodnie i dziergany, szary sweter z domieszką błękitu. Obie części garderoby są eleganckie i wyglądają zwodniczo prosto, czyli pewnie są idiotycznie drogie. Niewielki czarny trójkącik zakłóca strukturę splotu tuż pod płaskim rąbkiem kołnierza. Sam trójkącik kosztował go zapewne dodatkowe trzysta dolców. Ubrania nieco na nim wiszą. Powinien jeść więcej. Z jakiejś przyczyny myśl o jedzeniu i Ghasteku spina mnie. Zastanawiam się nad tym, aż po czasie mnie olśniewa: głodowaliśmy razem w Mishmarze. O to chodzi. – Czyli podoba ci się kubek? – pytam. To prezent świąteczny ode mnie. – Dziękuję za uroczy prezent – udaje mu się odrzeć te cztery słowa z jakichkolwiek emocji. – Czym mogę służyć ? – Chcę żebyś zadzwonił do mojego ojca. Ghastek lampi się na mnie, a Rowena jest wyraźnie oszołomiona. – Co dokładnie masz na myśli mówiąc „zadzwonić do ojca”? |
sz– Weź telefon, wykręć numer i zadzwoń do niego.
Stefanoff wyraźnie zmaga się ze słowami. – Nie da się tak po prostu zadzwonić do Rolanda. [„One does not simply walk into Mordor” - Boromir, LOTR] O rajusiu. Chyba zaraz strzeli mi wykład o zagrożeniach wynikających z wejścia do Mordoru. – No dobra, jak się zwykle z nim kontaktujecie? – Nie robimy tego – odpowiada Rowena. – Jeśli wypływa jakaś ważna kwestia – dodaje Ghastek – składamy petycję. Dzwoni telefon. Stefanoff odbiera. – Powiedziałem żeby nie łączyć rozmów! – Milknie i wybałusza oczy. Odstawia kubek i podaje mi słuchawkę. – To do ciebie. – Kwiatuszku – rozlega się głos ojca w moim uchu. Obmywa mnie jego magia, jakby ktoś rozszczepił niebiosa i spłynęła na mnie cała ich chwała. Monumentalna potęga jego mocy zapiera mi dech w piersi. Chyba nad czymś pracuje, pewnie nad tą pieprzoną wieżą, ponieważ gdy rozmawiał ze mną w Twierdzy postarał się złagodzić sączącą się z jego głosu magię i jej wpływ nie był tak kosmiczny. Wciskam guzik głośnika i kładę słuchawkę na stoliku. Chcę mieć obie ręce wolne na wypadek gdyby coś wyskoczyło z telefonu i chciało rozszarpać mi gardło. – Moja noc jest jaśniejsza – ciągnie ojciec. Rowena zamiera jak posąg. Julie wyciąga z kieszeni kredę, rysuje okrąg ochronny na podłodze i siada w nim. Stefanoff zaciska szczęki, próbując zapewne zmniejszyć efekt głosu Rolanda. Powodzenia. – Jak się miewasz? – pyta ojciec. Powiedz coś dyplomatycznego… Coś… – Jeśli wybudujesz tę wieżę w Lawrenceville, zniszczę ją, spalę i zasolę ziemię na której stała. Ghastek zakrywa twarz dłonią. Nie wiem czy to frustracja, czy strach. – Porozmawiajmy osobiście. Wiem, spotkajmy się na kolacji. Co? – Nie. – Gdy przebudziłem się kilka lat przed Zmianą, często chodziłem do tamtej sieci restauracji, gdzie mieli duży wybór w menu. Nie pamiętam nazwy, ale było coś z owocem i insektem. Ghastek mówi coś do mnie bezgłośnie. Kręcę głową. Muszę skupić się na utrzymaniu bariery ochronnej. Rozmawianie z nim podczas fali techniki jest o wiele łatwiejsze. – Uznaję to za akt agresji. Przeszkadzasz mi w rozszerzaniu terytorium. To narusza warunki naszego porozumienia. Stefanoff bierze kartkę z biurka i rysuje coś na niej jak szalony. – Chciałbym się z tobą spotkać. Ghastek pokazuje szkic. Na kartce jest tyłek, a nad nim lata pszczółka. Co? – Nie rozmawiałem z tobą od ponad stu dni. – To nie jest z mojej strony niedopatrzenie. Chyba zrobiłam głupią minę, bo Ghastek gryzmoli coś na kartce i znowu ją podnosi. Dorysował liść nad tyłkiem. No tak, to wyjaśnia zagadkę. Aleś pomocny. Macham do niego żeby dał mi spokój. Rowena wstaje, podbiega do niego na paluszkach i odbiera mu kartkę. – Jestem wolny jutro o siedemnastej – mówi ojciec. – Przyprowadź rodzinę. Rowena podnosi kartkę do góry. Napisała na niej dużymi literami: „APPLEBEE’S”. [Jabłko + pszczoła. Tak naprawdę nazwa pochodzi od nordyckiego nazwiska Appleby, dla którego 'Applebees' jest wariantem pisowni. W staroskandynawskim to popularna nazwa miejsca, wywodząca się od dwóch wyrazów: 'apple' czyli jabłko oraz 'byr' czyli gospodarstwo lub osada. Czyli raczej Jabłoniowy Dwór, Jabłoniowy Gród albo U Jabłońskiego ;P] Och. – Nie mam zamiaru jeść z tobą kolacji w Applebee’s. – Zatem jutro o piątej. Dziękuję, za zaproszenie na twoje terytorium. Tak się cieszę na tę okazję. Będę ponadto mógł wpaść do tamtejszej filii i zobaczyć jak sprawy się mają. Słyszę dźwięk przerwanego połączenia. Niech to jeż kolczasty! Wyłączam głośnik. Julie oddycha z ulgą i wychodzi z okręgu. – Pomogło? – pytam. – Nie wiem. – Patrzy na Stefanoffa. – Przepraszam, że pomazałam panu podłogę. Ten macha lekceważąco dłonią. – Nie szkodzi. Rowena unosi brwi. – Zapomniałeś jak się pisze? – pyta łagodnie. Stefanoff mrozi ją spojrzeniem. Dobrze to rozumiem. Obcowanie z magią Rolanda wymaga niepodzielnej uwagi. Człowiek koncentruje się na blokowaniu owej mocy aż następuje zwarcie w mózgu. Przypomina to próbę prowadzenia inteligentnej dyskusji gdy jest się wciąganym przez wir wodny. Trzeba młócić wodę żeby pozostać na powierzchni, a to wymaga każdej odrobiny uwagi. Przyjechałam tu z zamiarem ogłoszenia wojny, a skończyłam na spotkaniu przy kolacji z moim ojcem. W mieście jest tylko jeden lokal Applebee’s, który przetrwał Zmianę. Muszę iść na tę kolację. Ta uwaga o wpadnięciu do filii to groźba. Nie wiem czy Ghastek i Rowena to załapali, ale dla mnie znaczenie tych słów jest jasne. Ode mnie zależy jak przebiegnie owa niespodziewana inspekcja oraz ile głów się potoczy. Jak na faceta, który nie był pewny czy w ogóle żyję, Nimrod szybko rozpracował mój charakter. Ghastek odchyla się i zakłada ręce na piersi. – Miałem obiecującą karierę. Miałem osiągnięcia, uznanie i minimalne poczucie bezpieczeństwa. A potem ty się pojawiłaś. Aha. On i dziesiątki pracujących tu zakładników mogą się użalać nad sobą ile wlezie. – Kto cię uczył rysować? To nawet w przybliżeniu nie przypomina jabłka. Raczej tyłek. – Bardziej brzoskwinię – zauważa Rowena. – Mam inspekcję za kilkanaście godzin – przerywa nam Ghastek. – Wybacz, ale mam mnóstwo rzeczy do zrobienia. – Martwisz się tym? Wygląda na obrażonego. – Nie. Możemy przyjąć audyt w każdej chwili bez obawy, że nie skończy się pozytywnie. – Jeśli się niepokoisz, dopilnuję żeby Roland zjadł coś słodkiego zanim tu przyjedzie. Dużą porcję ciasta mlecznego, tres leches, lub czekoladowy deser lodowy. Ghastek wpatruje się we mnie. – Wynoś się. Wstaję i teatralnie pociągam nosem. – Chodź, Julie. Nie chcą nas tutaj. – Odprowadzę was – oferuje Rowena. Idę do drzwi, ale odwracam się i patrzę na Ghasteka. Może i ojciec mnie rozpracował, ale ja też nie zasypywałam gruszek w popiele. – Wciąż myślisz o nim jak o bożku. To człowiek. Kocha życie i każda chwila jest dla niego cenna. Każdy moment wypełniony jest niekończącym się zachwytem. Zauważa teksturę obicia kanapy pod palcami oraz kolor kawy w filiżance. To trzyma go przy życiu. Jeśli znudzi się i rozczaruje światem, stanie się cieniem samego siebie i umrze, jak Erra. Traktuj go jak człowieka. Jeśli chcesz wywrzeć dobre wrażenie nie rób wielkiego, uroczystego powitania. Wyjdź mu sam na spotkanie i bądź grzeczny jak dla zwykłego znajomego. Wychodzę. KONIEC Rozdziału 18 |