Magia szura - Rozdział 20 - Mikuś, ty debilu
Mini rozdział specjalnie na cześć największego dupka w tym tomie, który godnie zastępuje Hugh.
Na Molenowie zapada kompletna cisza, a w niej daje się słyszeć stukot końskich kopyt. Ogromny, szary koń galopuje ku nam, niosąc na grzbiecie jeźdźca w szarym płaszczu. Dźwiga lancę zakończoną jarzącą się, zieloną iskrą. [Gandalf?]
Olbrzym opada na czworaki, jego szyja szarpie się, usiłując ustawić ciężki, opadający łeb na miejscu. Rana szyi zabliźnia się z wolna. Koń podjeżdża do krawędzi Molenowa i skacze na plecy olbrzyma, tupiąc po metalowym kręgosłupie i zmierza ku głowie. Jeździec przyciska lancę do ciała i wsadza ją w czaszkę giganta. Wierzchowiec cofa się, dobrze widoczny na tle języków ognia. Płaszcz jego właściciela trzepocze, kaptur opada na plecy. Nick. W zadek jeża, mamy przerąbane. Potężny koń jednym susem pokonuje odległość pomiędzy olbrzymem i brzegiem Molenowa. Łeb olbrzyma eksploduje, wyrzucając w powietrze tkankę mózgową i krew, ochlapując wszystkich, a mnie pokrywając juchą od stóp do głów. No kurwa, fantastycznie. Wisienka na zasranym torcie. Curran mnie zamorduje. Głos Nicka rozchodzi się po Molenowie: – Zakon dziękuje za pomoc! Proszę się rozejść! Ghastek występuje do przodu, nie speszony rozmiarem rumaka. Dwa wampiry poruszają się jednocześnie i siadają po jego bokach jak wierne psy. Przygotowuję się na przedstawienie. – To sprawa Korporacji – oznajmia chłodno Ghastek. – Nie obejmuje jej jurysdykcja Korporacji – kontruje Nick. – Dochodzenie prowadzi Zakon. – Popełniono wykroczenie przeciwko członkowi Korporacji, a my wykazaliśmy się stanowczą reakcją i rzuciliśmy odpowiednie siły. Zdaniem Korporacji obecność i możliwości ZMP są niewystarczające, by właściwie zabezpieczyć ciało. Tłumaczenie: jesteś sam jeden, a nas jest wielu. – Jestem przedstawicielem prawa – odpowiada Nick. – O ile mi wiadomo ZMP nie jest oficjalnie organizacją, która ma pilnować przestrzegania prawa – odpiera Stefanoff niebezpiecznie spokojnym głosem. – Jesteś sam! – krzyczy ktoś z tyłu. Ghastek patrz znacząco na osobę, która się wyrwała. Da im popalić po powrocie do Kasyna. No nie, naprawdę nienawidzę Zakonu. – Jest nas troje – mówię. Wszyscy spoglądają na mnie. Julie wyciąga toporki. – Jest nas trójka – powtarzam. – Biohazard wezwał ZMP w związku z poprzednim wypadkiem pojawienia się olbrzyma. Czyli to zdarzenie jest kontynuacją trwającego śledztwa, zatwierdzonego oficjalną prośbą przez stanowe służby porządku publicznego. On jest przedstawicielem prawa. A ja będę przestrzegać prawa. Ghastek milknie, zastanawiając się gorączkowo nad czymś. Nie może całkiem się wycofać. Nie ma też żadnego dobrego wyjścia. Jeśli odpuści przejęcie ciała, będzie musiał wytłumaczyć, jak to się stało, że djinn porwał Rowenę, a on stracił kilka wampirów, żeby go zabić, ale nie ma nic, by tego dowieść ani czym się pochwalić. Jeśli natomiast przejmie siłą ciało, będzie musiał się tłumaczyć Rolandowi z ataku na rycerza Zakonu, złamania kilku przepisów prawnych oraz przysporzenia szybko powiększającej się kupki pozwów sądowych. Zdecyduje się na zabranie ciała. Wartość przejętych i przemienionych przez djinna zwłok jest dla Rolanda ważniejsza niż jakieś tam kłopoty prawne. Macham szablą, rozgrzewając nadgarstek. Będzie krwawo. Ghastek unosi rękę. Nieumarli pochylają się jednocześnie, gotując do biegu. – Trzymaj się blisko mnie – rozkazuję Julie. Nagle daje się słyszeć wycie syren. Zza zakrętu wyłania się flota aut Biohazardu i WAN-u. Stefanoff gapi się na nie dłuższą chwilę. – Sprowadźcie mi ludzi z działu prawnego. Patrzę na Nicka. – To kolczyk. Wielkości śliwki. Miał to na klatce piersiowej, przyczepione jak piercing. Nick udaje, że mnie nie słyszy. Nawet nie podziękuje, dupek. – Ifrit przenosi się z gospodarza na gospodarza, żeby znaleźć jak najpotężniejszego. Musisz zabezpieczyć kolczyk. Feldman odjeżdża bez słowa. – A niech go muchomor! – Spodziewałaś się wdzięczności od rycerza? – pyta Toakase. [Toakase to właściwa pisownia, czyta się „tołkis”, a znaczy „kobieta morza”.] – Nie. Spodziewałam się, że zamknie magię ifrita na trzy spusty, żebyśmy nie mieli następnego olbrzyma. Muszę poszukać Luthera. Jemu da się przemówić do rozsądku. Podbiega do mnie czeladniczka i wciska kartkę do ręki. Zerkam na nią. Rachunek na osiemdziesiąt trzy tysiące dolarów. – Co to ma być, do ciernistych krzaków? – Koszt zniszczonego wampira – szczebioce babol radośnie. – Życzę miłego dnia. * * * Zostaję do odnalezienia kolczyka. Biohazardowi zajmuje cztery godziny przesianie zakrwawionego ścierwa, bo poddają kwarantannie każdą usuniętą część truchła. Siedzę na krawędzi Molenowa i przyglądam się ich pracy. Julie zasypia w aucie. Przez jakiś czas prawnicy Korporacji wykłócają się z prawnikami Biohazardu o to, kto dostanie kolczyk, ale w końcu milkną i tylko się przyglądają. Technicy Biohazardu ostrożnie umieszczają kolczyk w szkatułce wyrzeźbionej z kostki soli, którą wkładają do plastikowego pudełka, wyłożonego skałą wulkaniczną. Owa skała została poddana działaniu takich temperatur, że jest obojętna i nieprzenikliwa dla magii ognia. Technicy zamykają szczelnie pudełko, a Nick natychmiast je konfiskuje. – Nie możesz go zabrać! – woła Luther. Jeśli się biedak jeszcze bardziej zdenerwuje, dostanie ataku apopleksji. Ma na sobie kombinezon przeciwskażeniowy, a do rozmowy zdejmuje kask. – Musimy to sprawdzić i przebadać! – Niby jak? – pyta Nick. – Macie zamiar zaprosić to coś na herbatkę i wypytać o rodzinę? Wiemy że to djinn. Musi pozostać zamknięty. To jest najważniejsze. Luther zwraca się do swoich prawników, którzy porzucili wszelkie pozory profesjonalizmu i rozwalili się na kocach obok prawników Korpo, którzy podzielili się z nimi kawą. |
– Wolno mu to zrobić?
– Owszem – odpowiada latynoska, poprawiając okulary. – Jakim cudem? – Podpisując prośbę sam mu dałeś taką władzę – wyjaśnia inny prawnik. – Mówiłem ci, żebyś tego nie robił. Nick umieszcza pudełko w jukach. – Zwłoki za każdym razem przechodzą przemianę ożywieniową – mówię do niego na tyle głośno, żeby Luther słyszał. – Wszystkie prócz tych tutaj. Czyli djinn chce, żebyś wziął ten kolczyk. Chce mieć bardziej uzdolnionego gospodarza, a my nie wiemy, jaki jest jego ostateczny cel. Nick, nie umieszczaj pudełka w tutejszym skarbcu Zakonu, gdzie będzie miał do niego dostęp każdy rycerz. Nick ignoruje mnie. Jasne. To chyba wiem na czym stoimy. Mam przeczucie, że moje pochodzenie oraz to, że dzieli nazwisko z moim zmarłym opiekunem, ma z tym wiele wspólnego. Jednak to nie czas i miejsce, żeby to omawiać. – Niezależnie od tego, co o mnie sądzisz, wiesz, że nie okłamałabym cię w takiej sprawie. Nie kładź tego pudełka na półce w skarbcu, dokąd każdy ma wstęp. Nic. Jak grochem o ścianę. Lesie liściasty, co za okropna noc. Luther gestykuluje mocno, ponaglając prawników. – Nie możecie tego podważyć czy coś? On zaraz z tym odjedzie! – To ty zawaliłeś – mówi jeden z prawników Korpo. – Złożona ZMP prośba jest nie do ruszenia. – Dokładnie tak – potwierdza inna prawniczka. – Czy to znaczy, że to już wszystko? – Będzie wszystko, jak zdobędziecie dla mnie to ciało – rzuca Ghastek. Prawnicy wydają zbiorowy jęk. Nick odjeżdża w ciemność nocy. – Jeśli djinn opęta rycerza Zakonu, będziemy mieli przerąbane. Popatrzcie, co udało mu się zrobić przy pomocy najemnika – mówię Lutherowi. Czarownik przygląda się chwilę leżącemu w dole ciału, po czym wali pięściami powietrze, nawet kopie kilka razy, a na koniec rzuca kaskiem o ziemię. Bycie porządnym obywatelem jest czasem do bani. Idę do jeepa, żeby obudzić Julie. Mam na dziś dosyć Atlanty. * * * – Nie mówimy Curranowi o olbrzymie – zwracam się do Julie. Właśnie wschodzi słońce i zapowiada się piękny poranek. Dałam Curranowi słowo, że nie będę walczyć z olbrzymami i złamałam je. Nie chcę teraz się z nim kłócić. Nigdy nie mam ochoty na kłótnie, to oczywiste, ale dziś w szczególności. Tydzień temu powiedziałabym, że nasz związek jest trwały, ale wiele się przez ten czas wydarzyło i oboje jesteśmy u kresu sił psychicznych. Nie wiem, na ile mogę sobie pozwolić. Zwyczajnie nie wiem. I nie mam siły się teraz tym zajmować. Poza tym muszę się wyspać. I coś zjeść. Mogłabym zabić za żarcie. I prysznic. I sen. Muszę przestać w kółko myśleć o tym samym. Rozważam przez chwilę, czy nie pojechać do Cutting Edge, żeby wziąć prysznic, ale i tak przecież wyczułby krew. Musiałabym bardzo długo się moczyć, żeby zmyć smród ze skóry i włosów, a chcę jak najszybciej znaleźć się w domu. W końcu będę musiała mu powiedzieć, ponieważ obiecaliśmy nie okłamywać się wzajemnie. Poza tym ifrit jest mściwym psisynem, a ja obraziłam go i prawie ukatrupiłam olbrzyma. Ostatni ruch należał wprawdzie do Nicka, ale przyłożyłam do tego rękę. Czyli kiedy się pozbiera, wyśle nam śliczny prezencik. Szkoda, że nie wiadomo za ile odzyska siły. Julie wybałusza oczy tak mocno, jakby zobaczyła latającego fioletowego słonia, który właśnie przed nami wylądował. – Chcesz żebym skłamała? Kiedy jej to pasuje, nie ma problemu z naginaniem prawdy, a teraz zgrywa mi tu pierwszą świętą. Nie rozumiem tego. – Ależ skąd. Proszę tylko żebyś się z tym nie wyrywała. – A jeśli mnie zapyta? – Skierujesz go do mnie. – Zamierzacie się rozwieść? – pyta cienkim głosem. – Nie możemy się rozwieść, przecież nie mamy ślubu. – O lesie leszczynowy, będę jedną z tych dzieciaków. – Jakich dzieciaków? – Z weekendowymi rodzicami. – Julie, do cholery jasnej, nie rozwodzimy się... Dlaczego na naszym podjeździe stoi sześć aut? Wpatrujemy się obie w podjazd zapełniony czterema jeepami Gromady, Pooki – plymouthem Prowlerem Dali oraz eleganckim srebrnym ferrari należącym do Raphaela. – Coś się stało – stwierdza Julie. KONIEC Rozdziału 20 |