Magia szura - Rozdział 11 - Eksperci
Cuddles stuka kopytkami, kłusując przez miasto. Potrafi galopować jak prawdziwa mistrzyni, umie jechać stępa lub cwałować, ale przez ten szarpany kłus grzechoczą mi wszystkie zęby. Zwolniłam jej tempo kilka razy, ale ma dziś chyba ochotę właśnie na kłus, a jak już sobie coś wbije do łba, żadna siła na Ziemi tego nie zmieni. Wybrałam ją, ponieważ fale magii pojawiają się ostatnio w krótkich porywach, a rozgrzanie zaczarowanego silnika trwa wieki. Ostatnią przyczyną jest to, że dwa tygodnie temu Buckhead doświadczyło niewidzialnej burzy gradowej. Nie było widać gradu, ale skutki uderzeń tak. W sumie nie wyrządziła wielkich szkód, bo większość dzielnicy to i tak kompletna ruina, ale przekształciła ulice w tor przeszkód z dziurami.
– Próbujesz mnie ukatrupić, co? Wiercę się w siodle, próbując znaleźć pozycję, w której nie bolą mnie plecy. Cuddles ignoruje mnie i kłusuje dalej. Moje ciało dziś rano dało wyraz swojemu niezadowoleniu z racji tego, że musiało wstać i nie mogło spędzić dnia w łóżku. Po śniadaniu ja pojechałam w swoją stronę, a Julie z Curranem w swoją. Musimy poczynić dziś jakieś postępy w śledztwie i liczę, że dzięki Saimanowi coś się wyjaśni. Docieramy do luksusowego, kilkunastopiętrowego apartamentowca Champion Heighst, gdzie mój ekspert wciąż mieszka. Zostawiam ośliczkę w luksusowej stajni, przechodzę bez problemu przez strzeżoną recepcję i wjeżdżam na górę. Podchodzę do drzwi wejściowych Saimana, znajdujących się na najwyższym piętrze, i pukam. Nie otwiera. Wiem, że jest w domu. Saiman ma stare przyzwyczajenia. Niezależnie od tego, jak bardzo zabaluje w nocy, rano zawsze wraca do domu. Czekam przy drzwiach. Wiem, że usłyszał moje pukanie. Raz wystarczy. Potem ciekawość weźmie górę i otworzy. Mija jedna chwila, potem druga. Zamek klika, gdy zasuwa zmienia położenie. Drzwi otwierają się, ukazując gospodarza. Przybrał postać mojego ojca. Zduplikował ją idealnie od eleganckiego zarysu szczęki do prostego nosa i mistrzowskich łuków kruczoczarnych brwi, ale nie potrafił odtworzyć oczu. Te należące do Rolanda rozświetla ledwie powstrzymywana moc. Hugh porównał to kiedyś do spoglądania w oblicze słońca. Spróbowałam tego, a moc ojca przypominała lawinę. Po raz pierwszy od bardzo dawna cofnęłam się przed walką. Ten tu „Roland” ma znajome spojrzenie Saimana: sardoniczne, zrozumiałe i pełne wyższości. Śmieję się. „Roland” przygląda mi się z namysłem, wyraźnie zbity z pantałyku. Pewnie zaplanował sobie, że mnie zastraszy lub zaniepokoi. Na nieszczęście dla niego jest tak samo podobny do mojego ojca jak osiemdziesięcioletnia starowinka. Zerkam jeszcze raz, nie wytrzymuję i znowu parskam śmiechem. – Wejdź – rzuca. – Dobrze, tatusiu. Idę za nim, chichocząc. Jego twarz nabiera ślicznego, purpurowego odcienia. – Nie widzę w tym nic zabawnego. – Musisz zmienić maskę. Ta nowa tak mnie bawi. Jak za dotknięciem różdżki, twarz Saimana zaczyna przypominać wijące się pod skórą węże. Obrzydlistwo. – O wiele lepiej – chwalę go, gdy przybiera typową neutralną formę. Siadamy na białej kanapie, w tym samym, znanym mi futurystycznym wnętrzu. – Jak na parającego się magią człowieka, bardzo lubisz technikę. – Podoba mi się wpływ cywilizacji – odzywa się ze swojego miejsca naprzeciwko mnie. – A fakt że te zabawki są coraz droższe, nie ma z tym nic wspólnego? – To szczegół poboczny, Sharrim. Sharrim. Księżniczka. Tak nazywają mnie ludzie Rolanda. Chce mi utrzeć nosa, ale nie on jeden zna tajemnice. – To ważne dla naszej rozmowy, Ássie. Powiedz mi, czy twój dziadek, Loki, odwiedza cię czasem? Co sądzi o twoim gniazdku? Saiman prostuje się. – Oszczędzę ci kłopotu – ciągnę. – Przestańmy udawać, że nie domyśliłeś się mojego pochodzenia zanim jeszcze zajęłam miasto. Tym się przecież zajmujesz. Zobaczyłeś słowa na mojej skórze. Wybrałeś się z nami za Morze Czarne i łaziłeś po zamku d’Ambraya. Nie się zaprzeczysz, że fizycznie jestem podobna do ojca. Dodałeś dwa do dwóch, ale postanowiłeś nie wychylać się. Czekałeś, żeby zobaczyć, jak sprawy się potoczą. Teraz już to wiemy. Musisz dokonać wyboru. Wolisz rozmawiać z Sharrim, czy Kate Daniels? Mogę być jedną lub drugą, ale gwarantuję ci, że jedna z nich nie będzie ci się podobać. – A co, jeśli wybiorę Sharrim? – pyta ostrożnie. Odchylam się. – Porozmawiamy wtedy o tym, dlaczego nie pomogłeś mi, gdy stawiałam opór ojcu. Posiadasz kontakty na całym kontynencie. Wiedziałeś o nadejściu Hugh d’Ambraya i że za nim pojawi się Roland. Nie ostrzegłeś mnie. Teraz jesteś w moim mieście i masz czelność przywdziewać twarz mojego ojca. To był żart, czy oświadczenie polityczne? – pochylam się i przygważdżam go spojrzeniem. Saiman siedzi jak sparaliżowany. – Bardzo bym chciała usłyszeć wyjaśnienie. – A jeśli wybiorę Kate? Wyciągam foliową torebkę z piaskiem. – Potrzebuję analizy. Szukam zaginionego zmiennokształtnego. Może go pamiętasz: wysoki, szeroki, zmienia się w bizona. Nazywa się Eduardo Ortego i był z nami na wakacjach nad Morzem Czarnym. Znalazłam jego auto w pierścieniu takiego piasku. Miał niecałe cztery metry średnicy i dwadzieścia centymetrów szerokości szerokości. Na m-skanerze pojawia się jako miedziany. Potrzebuję dosłownie każdej informacji. Mitologia, gałąź magii, cokolwiek. Stawka jak zwykle. Saiman jest zaskoczony. – I to wszystko? – Nom. Patrzy na torebkę, jakby to był próbujący go ukąsić skorpion. W jego głowie przebiega gorączkowa kalkulacja. – A jeśli odmówię? – To pójdę gdzie indziej. Saiman zaplata palce obu dłoni w jedną pięść, opiera się na niej i spogląda w przestrzeń. – Nie spiesz się. – Chcesz przez to powiedzieć, że nie masz zamiaru wpływać na wydarzenia w mieście? – Nie, o ile według mojej oceny takowa interwencja nie będzie niezbędna. – To nie jest pytanie szacunkowe, a rzeczowe, może mieć więc tylko dwie następujące odpowiedzi: „tak” lub „nie”. Czy masz zamiar rządzić? – Nie mam. Áss przygląda mi się wnikliwie. – Trudno orzec, czy nie pojmujesz niebezpiecznej natury swego położenia, czy może celowo uciekasz przed rzeczywistością, jak struś chowający głowę w piasek. – Zawsze wymyślasz dla mnie takie pochlebne metafory. Ostatnio porównałeś mnie do kaktusa. Gospodarz marszczy czoło. – Kate, tu nie chodzi o to kim jesteś oraz wartość twoich poszczególnych uczynków. Chodzi o Nimroda. Jesteś jego córką. Zajęłaś niezależne od niego terytorium. Każdy, kto ma z nim na pieńku, zjawi się tutaj. Będą chcieli mnie zabić? No niemożliwe, nie domyśliłabym się sama. – Dzięki, przypominajko. Twoje streszczenie rzeczy oczywistych jest nad wyraz imponujące. – Będziesz sprawdzana i wyzywana. Potrzebujesz jakiejś bazy wsparcia. Jeśli to zlekceważysz, miasto zamieni się w pole wolnej amerykanki, gdy różne siły będą je sobie wzajemnie wyrywać dla przywileju wyparcia stąd córki Nimroda. – Mam zamiar bronić miasta. Nie będzie żadnej wolnej amerykanki. Saiman milknie i znowu wpatruje się we mnie intensywnie. Chyba zwichnęłam mu tę jego potężną mózgownicę. – Będziesz bronić miasta, ale nie rządzić nim? – Tak. – Jaki jest zatem sens owej obrony? Nic nie zyskasz. Narazisz się na niebezpieczeństwo, nie otrzymując nic w zamian. Chcesz zdobyć aprobatę swego ojca? – Może sobie wsadzić tę aprobatę tam, gdzie słońce nie dochodzi. – Zatem dlaczego? – Ponieważ zajęłam miasto i moim obowiązkiem jest je chronić. Znowu milczy. – Mieszkam tu – tłumaczę. – Lubię Atlantę. Nie chcę by przeistoczyła się w okropne miasto rządzone przez idiotów, gdzie ludzie muszą się ciągle bać. Ty też tu mieszkasz. Chyba nie chcesz żeby to miejsce zamieniło się w przedsionek piekieł? Cisza przedłuża się. – Wszyscy, którzy wchodzą z tobą w styczność, stają się tymczasowo niepoczytalni. – Saiman opada na kanapę. – Twój ojciec, Budowniczy Wież, posiada niemal boską moc. Jesteś dzieckiem kobiety, która go zdradziła i najwyraźniej nie masz ochoty mu służyć. Twoja moc, sam fakt twego istnienia, to bezpośrednie wyzwanie dla niego. Zamiast jednak cię zabić, pozwala działać ci autonomicznie, dając niejako czas, by twa moc okrzepła i stała się dla niego prawdziwym zagrożeniem. Ten dzikus, z którym sypiasz, budował Gromadę przez kilkanaście lat. Rdzeń jego osobowości oparty jest na byciu Władcą Zwierząt, a jednak zostawia to wszystko w diabły, żeby zamieszkać z tobą na przedmieściu, choć przecież jego odejście nie było częścią ugody, którą zawarłaś z ojcem. A Gromada na to pozwala. Skąd on wytrzasnął te informacje? – Curran mnie kocha. Odszedł, bo chciał być ze mną. – A twój ojciec? – Już długo nie miał dzieci. Jestem jego pierworodną w tej epoce. Saiman unosi brwi. – Co mam przez to rozumieć? – Intryguje go moja egzystencja. Áss otwiera usta, po czym je zamyka. – Nie godzę się na bycie częścią tego obłędu. Podnosi torebkę z piaskiem i odpycha do mnie. – To zły ruch – ostrzegam go. – Twój ojciec cię zabije – wyjaśnia. – Może już nie teraz, ale wkrótce. Jeśli nie zamorduje cię w nieodległej przyszłości, zrobią to inne siły, próbujące przejąć miasto. Gdy to nastąpi, wszystkie wspierające cię osoby staną się ofiarami czystek. Jesteś trędowata. Zarażasz wszystkich, których dotykasz. O jeżu kolczasty. – Bycie twoim sprzymierzeńcem to wyrok śmierci. Wspierając cię nic nie zyskam. Odmawiając usług ryzykuję, że cię rozłoszczę, ale opuściłaś Gromadę, więc już nie możesz mnie nimi skutecznie straszyć, a nie ukarzesz mnie osobiście, ponieważ jesteś spętana swoją własną moralnością. No dobra, przynajmniej wiem na czym stoimy. Biorę torebkę z piaskiem i wychodzę. *** Przez drzwi zbrojowni Kadam przechodzę o dziewiątej trzydzieści. Kuźnia zajmuje przysadzisty budynek w południowej części miasta. Siedem lat temu, gdy przyszłam kupić po raz pierwszy broń, pracowali tu jedynie Arnav, jego syn Nitish oraz córka, Neha. Przez lata interes rozrósł się, a wraz nim kuźnia. Po wejściu widzę dwóch czeladników, jeden pokazuje broń klientowi, a drugi układa towar na półkach. Ledwie piętnastoletni chłopiec w terminie podbiega do mnie i pyta czego potrzebuję. Proszę o spotkanie z Nitishem, a pięć minut później chłopiec prowadzi mnie na tyły, gdzie jego szef w milczeniu bada kilka bloczków stali. Nitish zerka na mnie. Jest średniego wzrostu, ma gęste, czarne włosy, żywe, ciemne oczy i rozświetlający twarz uśmiech. Jego rodzina pochodzi z miasta Udaipur w Indiach, z okolic, które dostarczały władcom mughalskiej dynastii narzędzia wojny od szesnastego wieku. Koftgari ma we krwi. To niezmiernie precyzyjne rzemiosło, w szczególności gdy idzie o liternictwo. Najdrobniejsze odstępstwa w nachyleniu znaku w arabskiej inskrypcji lub zły kąt pociągnięcia w celtyckich runach na głowni może zmienić ich znaczenie. Nitish jest najlepszy w mieście. Odpakowuję kindżał i kładę go na stole. Uśmiech Nitisha znika. Wyciąga rękę i szybko zakrywa sztylet materiałem. – To jeden z twoich – mówię. Nitish kręci głową. – Ależ tak. Na głowni jest twoje koftgari. Tylko jedna kuźnia potrafi wykonać broń tej jakości, a po wzorze poznaję, że to nie jest dzieło twojego ojca. Czyje to zlecenie? – To nie jest dobry temat – mówi cicho. – Wiem, że kupcem jest mężczyzna, prawdopodobnie należący do islamu. Nitish kręci głową. – Mój przyjaciel zaginął. Znalazłam to w jego gabinecie. Wiem, że nie należy do niego. On niedługo się żeni. – A ja jestem żonaty i mam dzieci. Zdejmuję szmatkę z kindżału. – Potrzebne jest mi jedynie jego nazwisko. To nie zemści się na tobie. Mój przyjaciel wciąż żyje. To dobry człowiek, a jego narzeczona straciła rękę, broniąc ciężarnej kobiety. Zasługują na szczęście. Potrzebne jest mi tylko jedno nazwisko. Nie patrzy na mnie. – A gdyby to Prema zniknęła? – Imię jego żony zawisa pomiędzy nami jak ciężki kamień. Pójdę za to prosto do szumiącego piekła. – Nitish, nie przychodziłabym do ciebie, gdybym miała inny wybór. Właściciel zakrywa ponownie broń i nachyla się. – Chodź. Biorę sztylet i idę za nim przez warsztat, mijamy żar kuźni i odgłos młotków, po czym wchodzimy do pomieszczenia na tyle. Gospodarz włącza światło i zamyka za nami ciężkie drzwi. Otaczają mnie cztery ściany zapełnione bronią. – Nie znam jego nazwiska – odzywa się cicho. – Ale wiem co kupuje. – Wskazuje nóż na ścianie. Trzydziestocentymetrowe, jednostronne ostrze jest proste u nasady, a następnie wykrzywia się leciuteńko w prawo, robi się węższe i znowu skręca w lewo, prostując na końcu. Czubek sztyletu jest trójkątny i wzmocniony, niemal przechodzi w igłę. Obrzydliwie ostra krawędź. Mocny środek, więc nie pęknie. Prosty uchwyt, kość owinięta skórą. Pesz kabz [przekłuwacz pancerzy] jest siedemnastowiecznym, perskim odpowiednikiem kul pancernych. Ten wzmocniony czubek rozdziera kolczugę jak papier. Prześlizguje się pomiędzy żebrami, a jeśli pchnąć go do góry, przebija serce. Jeżu kolczasty. Patrzymy na broń w milczeniu. – Nie ma falowanego wzoru. – Nie ma. On zwykle nie wybiera stali damasceńskiej. To jest stal zero-sześć – odpowiada Nitish głuchym głosem. – Nie do zdarcia. Zero-szóstka to stal narzędziowa. Nie tępi się i przewyższa trwałością nawet najlepszą damasceńską. Ponadto nie da się jej wyśledzić. Wybrał stal narzędziową, ponieważ tym właśnie jest ten nóż – narzędziem. Ta broń nie została wykonana, by pokonywać potwory. Jej zadaniem jest zabijać ludzi. Należy ona do mordercy. Nitish podchodzi bliżej stołu, bierze album kilkucentymetrowej grubości i zaczyna go przeglądać. Zatrzymuje się, pokazując mi stronę. Sztylety. Nie żadne wymyślne okazy, ale praktyczne, proste paski stali, dwadzieścia pięć centymetrów długości i niecałe cztery szerokości. Na tyle grube, żeby ostrze się nie zginało, dwuostrzowe na pierwszych czterech centymetrach począwszy od czubka, a potem jednostronne. Żadnych ozdóbek na rękojeści, sama stal. W przeciwieństwie do tego co pokazują filmy, zabicie człowieka tego typu bronią jest trudne. Nawet jeśli ostrze trafi w ciało, nie dosięgnie ważnych organów. Używa się ich najczęściej żeby wkurzyć przeciwnika i sprowokować do zrobienia czegoś głupiego. Albo żeby go rozproszyć, upuścić mu krwi lub zadać ból. Rzucony sztylet wchodzi w ciało jak nóż w masło i trudno go wyciągnąć. Nitish przerzuca stronę. Następny sztylet, tym razem o prostym ostrzu. Ta sama niewyszukana, rzemieślnicza estetyka. Broń tego samego zabójcy. Kowal zamyka album. – Potrzebował dłuższej broni? Kręci głową. Kupiec albo nie używa długiej broni, co jest mało prawdopodobne, wziąwszy pod uwagę cały ten magiczny bajzel jakim częstuje nas Atlanta, albo ma już swoją ulubioną broń i jest na tyle dobry, że jej nie łamie. – Możesz go opisać? – Czarne włosy. Broda. Wielki. – Nitish unosi ręce. – Wysoki. Nosi okulary. Łagodny głos. Spokojny. Nie wygląda na faceta, który kupuje takie rzeczy. – Wskazuje kindżał. – A na kogo wygląda? – Na człowieka pokoju. – Kiedy się zgłosi po pesz kabz? – Nie wiem. Czasem przychodzi następnego dnia po wykonaniu zlecenia. Czasem po miesiącu. Nigdy przedtem nie dzwoni. Płaci z góry i zjawia się bez uprzedzenia. – Zadzwonisz do mnie, gdy odbierze ten sztylet? – Może wcale się po niego nie zgłosi. Rok temu rozmawiał z moim ojcem i zlecił mu wykonanie tego. Otwiera album na ostatniej stronie, gdzie połowa kartki została podklejona do góry, by uformować kopertę i wyciąga z niej fotografię. Okrągła szkatułka z ciemnej stali, trochę mniejsza od piłki futbolowej, z okrągłym wieczkiem. Wzór na niej wygląda na pierwszy rzut oka jak przypadkowe, ozdobne Koftgari, naniesione na czarną powierzchnię stali. Niemniej zbliżenie wszystko wyjaśnia, wzór nie jest przypadkowy. Cieniutkie, jak pajęczyna pismo arabskie. „Bismillah ir - Rahman ir – Rahim…” „W imię boga miłosiernego i litościwego mów: szukam schronienia u pana jutrzenki przed złem tego, co on stworzył, przed złem ciemności, kiedy się szerzy, przed złem tych, którzy dmuchają na węzły, i przed złem człowieka zawistnego chwili gdy żywi nienawiść”. Al-Falak, sto trzynasta sura Koranu. Cała szkatułka jest pokryta ochronnymi wersetami. |
– Już miał tę szkatułkę – wyjaśnia Nitish. – Nas potrzebował do wykonania koftgari.
Islam chroni swoich wyznawców przed siłami nadnaturalnymi. Nieznajomy umieścił coś na owej szkatułce i liczy na boską pomoc, by to coś nie wydostało się. – Zajrzałem do szkatułki. Wnętrze było gładkie i wyglądało jak kość. – Słoniowa? – Nie. Zwykła. Jak wnętrze czaszki. Robi się coraz lepiej. – Mogę ją obejrzeć? – Zabrał ją dwa dni temu. Nawet nie zapytał o sztylet. Chyba nie pamiętał, że go zamówił. *** Gapię się przez szybę na łańcuch zagradzający wjazd na parking Cutting Edge. Ten łańcuch zakłada się na noc. Jest prawie jedenasta. Powinien być zaczepiony na słupku obok. No ale nie jest. [Atlanta jest magiczna. Zamieniła Cuddles w autko.] Derek zwykle przyjeżdża do Cutting Edge na ósmą. Jeśli nie on, Curran powinien był już wrócić z wizyty w Gildii. Raczej nic go tam nie zatrzymało. Po jego odpowiedzi na tyradę Boba, żaden najemnik go nie zaczepi. To powinno zająć góra kwadrans. Wpakował się tam w jakieś problemy? Wyobraźnia podsuwa mi obraz Gildii w ruinie oraz mojego mysia-pysia wyłaniającego się z jej szczątków, ryczącego i machającego bezwładnymi ciałami Czwórki Jeźdźców. To byłoby przekomiczne. No dobra, z takiego myślenia nic nie wyjdzie. Rozmowa z Saimanem przyprawiła mnie o podły nastrój. Słyszę głos mojej zmarłej ciotki: „Ludzie są jak rybki. Zdychają. Ty trwasz”. W pewnym sensie Saiman ma rację. Jestem skalana, ale nie dlatego, że Los szykuje dla mnie rychłą śmierć. Jestem skażona mocą, która niszczy i wypacza ludzi. A już i tak jestem pokręcona. Parkuję przed budynkiem i ciągnę za klamkę. Oczywiście zamknięte. Otwieram i wchodzę do sporego, głównego pomieszczenia. Rolety są wciąż opuszczone. Podciągam je i wpuszczam światło, które ukazuje cztery biurka. Kiedyś były tylko dwa – moje i Andrei. Teraz jest zajęta kierowaniem swoim klanem i ciążą. Staramy się jeść wspólny lunch w każdy piątek, a kiedy ostatnio wybrałyśmy się razem do knajpki, zeżarła prawie dwa kilogramy grillowanych żeberek sama. Chciała też schrupać kości, ale odwiodłam ją od tego. Nadąsała się i powiedziała, że psuję jej nastrój. Jej biurko stoi teraz puste. Andrea twierdzi, że wróci, ale bardzo w to wątpię. Moje stoi po prawej. Dereka za moim, a Currana za Andrei. Na żadnym nie ma zostawionej informacji. Świetnie. Siadam w swoim krześle. Saiman miał rację w jeszcze jednej sprawie: jeśli ja się poddam, miasto upadnie ze mną. Sojusz ze mną jest wyrokiem śmierci. Jak ja ich wszystkich obronię? Nawet nie umiem znaleźć Eduardo. Wcześniej byłam odpowiedzialna za swoje własne bezpieczeństwo. Potem za bezpieczeństwo przyjaciół. Następnie za całą Gromadę. A teraz muszę strzec miasta. Moje zobowiązania wciąż się powiększają i ani trochę mi się to nie podoba. Wcale tego nie chcę. Nie mam ochoty być odpowiedzialna za całe miasto. To wszystko przez zajęcie Atlanty. Niemniej pozwolić ojcu dodać je do jego powiększającego się imperium byłoby gorszym wyjściem. Użalaniem się nad sobą niczego nie osiągnę. To wcale nie pomaga Eduardo. Muszę poszukać kogoś, kto zanalizuje piasek. Im szybciej, tym lepiej. No i muszę znaleźć sposób na dobranie się do dzienników Gildii. Sprawdzam automatyczną sekretarkę. Odzywa się głos Luthera: „Hej, szurnięta małpo. Mój gość od robaków sprawdził twojego ogromnego robala. To solfuga, pajęczak. Największe gatunki dorastają do piętnastu centymetrów i nie są jadowite lub niebezpieczne dla ludzi. Żyją u nas w Arizonie, ale gość od robali twierdzi, że ten twój pochodzi z Bliskiego Wschodu lub Afryki Północnej. Nie jest jeszcze za późno powiedzieć mi co wiesz. Oddzwoń do mnie, jeśli zostało ci choć trochę przyzwoitości”. Ghoule, wilcze gryfy, inskrypcje po arabsku, a teraz solfuga. Wszystko to wskazuje na ten sam rejon geograficzny. Kłopot w tym, że nie mam zielonego pojęcia, jak to połączyć. Nie mogę powiedzieć Lutherowi, co wiem, bo w sumie nie wiem nic. Może jak wręczę jałmużnę biednym, jakaś mistyczna staruszka sprzeda mi magiczną lampę, z miłym dżinem, który odpowie na wszystkie moje pytania. Maszyna klika, przewijając się do następnej wiadomości: „Cześć, tu Barabas. Oddzwoń jak najszybciej”. Wybieram numer. Następna sytuacja kryzysowa? Barabas odbiera po pierwszym sygnale. – Hej, chyba znalazłem lukę prawną – rzuca bez przywitania. Można się wyluzować. – Opowiedz mi o działaniach doraźnych w Gildii – prosi rzeczowym tonem. Też miło cię słyszeć. – Ten „środek tymczasowy” to wstrzymanie zatrudnienia. Najemnicy Gildii są wykonawcami, ale i tak muszą zostać formalnie wcześniej zatrudnieni przez Gildię. Jeśli firma uzna, że jest za mało zleceń na głowę, wprowadza się takowy środek tymczasowy aż napłynie więcej zleceń lub ubędzie najemników. Zaczynam rysować klif na kartce papieru. – Oni są w tej chwili właśnie w takiej sytuacji. – To mnie nie dziwi. Wszystko się sypie. – Dodaję kilka patykowych ludzików na klifie, a po nim dorysowuję spadający banknot dolarowy. – Z mojego wywiadu oraz informacji otrzymanych od Jima wnioskuję, że administracja jest najważniejsza, by Gildia mogła osiągać zyski. – Tak. Asystent umożliwia sprawne działanie całego systemu. – Popraw mnie, jeśli się mylę. Bob Carver i jego Jeźdźcy pragną dostępu do funduszu emerytalnego. Storpedowali budżet Gildii, więc pracownicy administracyjni przestali otrzymywać pensję. Dlatego odeszli. Bez Asystenta i jego ludzi nie istnieje skuteczny system przydzielania zleceń. Nikt ich nie przyjmuje, nie rozdziela, nie monitoruje, więc klienci denerwują się, gdy nikt się nie pojawia. Interes usycha, co skutkuje brakami finansowymi. Istny paragraf 22. – No właśnie. – Dodaję patyczaka nurkującego za banknotem i dopisuję „Bob” nad jego łebkiem. – Gildia potrzebuje kasy żeby znowu zatrudnić administrację, ale warunkiem jej zarobienia jest właśnie posiadanie administracji. – Musimy przerwać ten zaklęty krąg. – Jak? – W przepisach znajduje się klauzula pozwalająca każdemu najemnikowi na wniesienie pieniędzy do budżetu Gildii z konkretnym przeznaczeniem. Pocieram twarz, ale nie doznaję od tego olśnienia. – Sugerujesz, że powinniśmy dać Gildii naszą forsę? – Tak. – Barabas, ten interes już ledwie zipie. Chcesz utopić w nim więcej pieniędzy? – Wysłuchaj mnie. Słynne pierwsze słowa. – No dobra. – Dajemy Gildii zastrzyk gotówki pod warunkiem, że zostanie wydana na ponowne zatrudnienie pracowników administracji. Wraca Asystent i przydziały… – Zlecenia. Jak już się upiera przy tym idiotyzmie, to może zacząć używać właściwej terminologii. – Wtedy zlecenia zostają odpowiednio rozdzielone, najemnicy zarabiają pieniądze, a dodatkowo od razu poprawiamy naszą reputację. – A co się stanie, gdy pieniądze się skończą? – Musimy dopilnować, żeby wystarczyło ich do czasu aż Gildia odbije się od dna. Użyjemy dobrej renomy oraz naszych udziałów, żeby przerwać zastopowanie budżetu. Ludzie nie lubią chaosu, bo wtedy nie mogą zarabiać. Potrzebują silnego przywództwa. Musimy uzyskać reputację ludzi, do których przychodzi się z problemem do rozwiązania. – Ile pieniędzy będziemy na to potrzebowali? – Mój projekt budżetu wskazuje, że potrzebujemy co najmniej 142 860 dolarów żeby sfinansować funkcjonowanie administracji, łącznie ze stworzeniem podstawowego zespołu, przez około cztery miesiące. Tyle właśnie potrzeba, według mojej oceny, żeby Gildia zyskała płynność finansową. Zastanawiam się nad tą kwotą. – Kate? – Daj mi chwilę. – To da się zrobić. Curran dał mi budżet w wysokości trzystu tysięcy dolarów. Lesie szeleszczący. – Kate? Wydaliśmy miliony na las, możemy wyrzucić je też na Gildię. – Mów dalej. – Indywidualny wkład jest ograniczony do pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Jim nie chce w to wciągać innych członków Gromady, a brak budżetu nie pozwala zarejestrować Currana, czy kogokolwiek innego jako najemników. Utknęliśmy. Nie mamy wystarczającej liczby ludzi żeby zasilić budżet potrzebną kwotą. – Tak na marginesie, uważam, że to poroniony pomysł. – Twoje obiekcje zostały odnotowane. – Zajrzyj do rozdziału o członkostwie pod ustęp o funkcjonowaniu grup. Mogę zapisać trzy osoby jako moje wsparcie pomocnicze. Drugą stroną medalu jest to, że jak spieprzą, ja za to oberwę. – Widziałem ten paragraf. Żeby to zrobić musisz być zrzeszonym członkiem przynajmniej przez pół roku. – Jestem zrzeszonym członkiem od roku. Zmieniłam członkostwo, gdy Curran sfinansował Cutting Edge. Bardzo mądry prawnik Gromady z czerwonymi, nastroszonymi włosami doradził mi to ze względu podatkowych. Poza tym Gildia ma świetne ubezpieczenie dentystyczne dla zrzeszonych członków. – Prawnicy Gromady dają dobre rady, nawet jeśli nie zawsze je pamiętają. Oddzwonię później. Rozłącza się. Jak widać Curran zajął się wszystkim. Do przejęcia Gildii jest nam niezbędny Asystent. Przerzucam kartki książki telefonicznej. Nie mam bladego pojęcia, jak go znaleźć, ale wiem gdzie jest Lori. Dziewczyna jest jego protegowaną, ponieważ jak wyznała mi kiedyś późną nocą, nie jest kretynką. Rodzice Lori, Karen i Brenda prowadzą cukiernię na Campbelton Road, która nazywa się Pączuszki. Pamiętam to, bo wstąpiłam tam raz, żeby kupić dużego marcepanowego lizaka, a jedna z jej mam droczyła się ze mną o szablę, aż Lori wyszła i kazała jej przestać. O, mam. Wybieram numer. – Piekarnia Pączuszki. – Czy mogę rozmawiać z Lori? – Hej, Kate. Jak ci się mogę „przysłużyć”? Miło być rozpoznaną. – Nie wiesz może, gdzie znaleźć Asystenta? Lori wzdycha. – Pamiętasz jak zawsze nawijał, że chce po przejściu na emeryturę prowadzić bar? Nie pamiętam, ale nie odpowiadam. – Kupił bar? – Zatrudnił się w Stalowym Koniu. Mówi, że chce wyczuć biznes. – Hipotetycznie mówiąc, gdyby ktoś chciał cię na powrót zatrudnić w Gildii, byłabyś zainteresowana? Następuje chwila milczenia, a po niej gorączkowy szept: – Kate, jak mnie stąd wyciągniesz, przez rok będę ci kupowała drinki. Jeśli będę musiała wycisnąć krem na jeszcze jedną marchewkową babeczkę to się obwieszę. – Dzięki za pomoc. Rozłączam się. Stalowy Koń będzie otwarty za godzinę lub dwie. Mruga do mnie światło automatycznej sekretarki. Racja. Więcej wiadomości. „Tu sekretariat Akademii Seven Star. Nasza uczennica, Julie Lennart-Daniels, nie pojawiła się dzisiaj na zajęciach w następujących godzinach…” Julie nie wagaruje… „Pierwsza…” Nie czuła się źle dziś rano. „Druga…” Przecież Curran miał zabrać ją prosto do szkoły. „Trzecia…” Nie było jej w szkole od rana. Nie dotarła tam razem z Curranem. „Proszę dostarczyć zwolnienie w ciągu dwóch dni roboczych”. Zjawia się fala magii. Lesie szeleszczący, nie teraz. Łapię słuchawkę i wykręcam numer Akademii Seven Star. Działaj, cholerstwo. Sygnał. Drugi… – Akademia Seven Star. Mówi Emily. – Z tej strony Kate Daniels. Czy Julie zjawiła się dziś w ogóle w szkole? – Nie, proszę pani... – Proszę do mnie natychmiast zadzwonić, jeśli tylko się pojawi. Rozłączam się i dzwonię do domu. Dryń. Dryń. Dryń. Dryń... Co się mogło stać? „Zostaw wiadomość”, odzywa się mój glos. – Curran, gdzie jesteś? Nie mogę znaleźć małej. Julie, jeśli tam jesteś, podnieś słuchawkę. Nie masz kłopotów. Muszę tylko wiedzieć, że tam jesteś i nic ci nie grozi. Cisza. Odkładam słuchawkę i wybieram numer Barabasa. – Widziałeś jak Curran dziś rano odjeżdża? – Tak. – Miał ze sobą Julie? – Tak. –Wrócił? – Nie. Jestem tu cały ranek, usłyszałbym jego samochód. – Zadzwoń do mnie jeśli go zobaczysz. Rozłączam się. Zniknęli oboje. Zupełnie jak Eduardo. Żeby pokonać Currana potrzeba całej armii ghouli. Prędzej by zginął niż pozwolił zabrać Julie. Gdzie mógł z nią pojechać? Wybieram numer Twierdzy, budkę strażniczą. – Gromada, słucham – mówi Archie. – To ja. – Towarzyszko? To znaczy nie-Towarzyszko. Eks-Towarzyszko? – Czy Curran jest w Twierdzy? – Nie. Żadne z was nie może przebywać w Twierdzy dopóki nie minie dziewięćdziesięciodniowy okres separacji… Odkładam słuchawkę. Julie mieszkała kiedyś na ulicy. Jeśli nie porwały ją ghoule, a tylko zwiała ze szkoły, odnalezienie jej będzie trudne. Łatwiej będzie znaleźć Currana. A kiedy już go znajdę, powie mi czy podwiózł ją do szkoły. Wybieram numer Gildii. Zmuszę jednego z tych dupków żeby powiedział mi, czy on tam był. Nagły sygnał przerwanego połączenia wyje mi w uchu jak puls uciekiniera. Co znowu? Wybieram numer bezpośrednio do biura Marka. Telefon klika raz, drugi i moje ucho atakuje przeraźliwy krzyk, pierwotny wysoki wrzask ludzkiego przerażenia: – Pomocy! Pomóż mi! Głośny huk zagłusza resztę, a potem znajomy, dziewczęcy głos krzyczy: – On się zbliża! Julie. Gildia znajduje się niecałe dwadzieścia minut jazdy konnej stąd. Wybiegam. [I tak Cuddles powróciła do swej pierwotnej postaci :P] Koniec Rozdziału 11 |