Magia Niszczy - Rozdział 06 - Wyrocznia i inne szaleństwa
Przed Zmianą Centennial Park zajmował osiem i pół hektara z obszaru Atlanty i był wesołym miejscem, zapełnionym grawerowaną kostką brukową, trawnikami i pięknymi fontannami. Gdy magia uderzyła i budynki dookoła niego zapadły się, stał opuszczony przez kilka lat. W końcu sabaty czarownic z Atlanty dogadały się i wykupiły go wraz z pobliskimi ruinami od miasta. Niedługo po tym jak go przejęły, wegetacja w obrębie parku ruszyła z kopyta. Drzewa urosły, wypuszczając daleko grube korzenie i rozkładając potężne baldachimy, jakby rosły tu przez setki lat. Powierzchnia parku zwiększyła się trzykrotnie. Obecnie okala go gęsta ściana zieleni, niemożliwa do przebycia bariera dębów, wiecznie zielonych krzaczków, jeżyn, które dziwnym sposobem oparły się mrozom oraz ciernistych krzewów. Jeśli chodzi o obronę, czarownice doprowadziłyby złą wiedźmę ze Śpiącej Królewny do łez zazdrości. Jadę na Cuddles przy tej zielonej barierze, zmierzając Centennial Drive w stronę Kasyna. Zmiennokształtni pilnują mnie z obu boków, a ja mam na oku tę zieleń. Czarownice zapewniają, że są mi przyjazne, a Evdokia, jedna z trzech wiedźm Wyroczni utrzymuje nawet, że jesteśmy daleko spokrewnione. Niemniej ich pomoc nigdy nie była bezinteresowna, a w tej chwili nie ufam nikomu. Krzaki przed nami szeleszczą. Zatrzymuję Cuddles i sięgam po Zabójczynię. Brązowy królik wyskakuje na chodnik i patrzy na mnie. - Przekąska - rzuca Desandra. Królik lustruje mnie oczkami, po czym odwraca się do krzaków. - To niepełnoetatowy królik - wyjaśniam. - Czasem jest kaczką. Może też być kotkiem. Robert unosi brwi. - Zostaliśmy zaproszeni w odwiedziny do Wyroczni Czarownic. Zsiadam z ośliczki i idę za królikiem. - Znowu - warczy Derek. - Co, coś jest nie tak z czarownicami? - pyta Ascanio. Wilk marszczy brwi. - Zobaczysz. Królik wskakuje w zarośla. Zieleń rozstępuje się na boki, ukazując wąską ścieżkę. - Mamy wybór? - pyta Robert. - Niespecjalnie. Wchodzę na dróżkę. Mamy mało czasu, ale wkurzanie wiedźm klasyfikuje się gdzieś pomiędzy wsadzeniem ręki w mrowisko, a oznajmieniem Curranowi, że na kolację będą brokuły. Powinny już wiedzieć że d’Ambray przebywa w mieście, więc jeśli chcą się ze mną zobaczyć, musi to być coś ważnego. Mijamy gęstą barierę zieleni i wchodzimy do lasu sosnowego. Śnieg pokrywa ziemię grubą warstwą. Pnie sosen górują z obu stron, jakby hiszpańska armada żeglowała pod śniegiem i tylko jej maszty były widoczne. Za sosnami rozciąga się polana, osrebrzona poświatą księżyca. Za nią pośród mocy wznoszą się przezroczyste ściany szklarni, osłaniające rzędy ziół. Centennial Park służy jako ośrodek większości sabatów Atlanty, a one lubią mieć zapas ziół pod ręką. Królik kica pomiędzy drzewami. Idziemy za nim. Śnieg chrzęści mi pod stopami. Naprawdę nie mamy na to czasu. Niestety potrzebuję Wyroczni. Jeśli Hugh i Roland zamierzają zaatakować miasto, będę potrzebować ich pomocy oraz ich magii. Nie mogę pozwolić sobie na ignorowanie ich rad. Jeśli nie spotkam się z nimi, a one mają magiczną, samonaprowadzającą rakietę, która może ukatrupić d’Ambraya, nigdy tego sobie nie daruję. Derek marszczy nos. - Zaczyna się. Wyciągam pasek cienkiego materiału z kieszeni i podaję mu go. - Co to za zapach? - Desandra marszczy nos. Derek rwie gazę na pół i podaje jedną część wilczycy. Drzewa rozstępują się i podchodzimy do pagórka, leżącego na środku dużej polany. Idealnie kulisty i gładki, wystaje ze śniegu jak kopuła podziemnej katedry. Pamiętam, że jest ciemnoszara ze złotymi cętkami i zawijasami zieleni, ale światło księżyca zmienia kolor na lśniące indygo. Królik przystaje. Ziemia pod naszymi stopami dudni. Derek kicha. Desandra przyciska szmatkę do nosa. Pagórek drży i sunie w górą, śnieg spada z jego szczytu. Robert odskakuje na trzy metry. Ascanio wybałusza oczy. Ogromny łeb podnosi się ze śniegu, jego szyja wygląda jak brązowa masa pomarszczonych zakładek. Hej, ślicznotko. Dawno się nie widziałyśmy. Przeogromny żółw wpatruje się we mnie oczami wielkości talerzy i otwiera gargantuiczną paszczę. Jasne. Pełen wypas. Choć raz mogłyby z łaski swojej spotkać się ze mną w jakiejś altance albo knajpce. Wilki walczą z napadem kichania. Sierść królika przesuwa się, kotłuje i zwierzę przyjmuje kształt czarnego kotka. Zwierzak wskakuje do pyska żółwia. - O rany - woła Ascanio. - Zarąbiście. Dodaję nowe słówko do archiwum slangu młodzieżowego, które muszę kiedyś sprawdzić. Desandra wskazuje rozwartą paszczę, a drugą ręką zatyka mocno nos. - Do śrotka? - Mhm - mówię. - Piepsze to! Zostaje tutaj. - Jestem szczurem - odzywa się Robert. - Nie wejdę do pyska gada. Kurczę. Wyśmienita pora na rozwijanie nowych fobii. - Nie szkodzi - mówię. - I tak pewnie nie pozwolą wam słuchać. - Idę - oświadcza Ascanio. Derek kiwa głową, trzymając szmatkę przy nosie i staje obok mnie. Wchodzę do żółwiego pyska. ●●● Gruby, gąbczasty język ugina się nieco pod stopami. Idę dalej pod podniebieniem do gardła, udekorowanego girlandami zamrożonych alg i soplami. Przede mną ciemny lód pokrywa powierzchnię przełyku. Kiedy szłam tędy poprzednim razem, taplałam się w czymś, co jak mocno podejrzewałam, było śliną. Wchodzę na lód. Nie pęka. Punkt dla mnie. - To niesamowite - oznajmia z tyłu Ascanio. Ktoś tu się zdecydowanie za dobrze bawi. Przełyk kończy się i wychodzę na zamarznięty staw, leżący pośrodku przeogromnej kopuły. Ściany, ciemne do wysokości głowy, zakrzywiają się do środka, jaśniejąc, aż stają się przezroczyste u szczytu. Nocne, usiane gwiazdami niebo, rozlewa księżycową poświatę na skupiska błękitnych sopli, wiszących u sufitu. Sople jarzą się łagodnym, błękitnym światłem, ukazując zarysy prostokątnych krypt, umieszczonych w ścianach i oznaczonych świecącymi, złotymi glifami. Przede mną na prostokątnym podwyższeniu czekają trzy kobiety. Pierwsza przekroczyła dawno siedemdziesiątkę. Życie ją skurczyło, jej ciało jest szkieletowate, a twarz ma ostre rysy. Usadowiona na wielkim, czarnym krześle, wygląda jak drapieżny ptak. Maria, Starucha. Obok niej, na wygodnym krześle zasiada młoda kobieta. Szczupła, z jasnoblond włosami do ramion; wygląda młodo i delikatnie, jakby ledwo przekroczyła dwudziestkę. Sienna, Panna. Posiada potężną moc. W czasie ostatniego rozbłysku magii ocaliłam jej życie. Po prawej stronie, w bujanym fotelu siedzi Evdokia, Matka. Pulchna, z grubaśnym warkoczem rudobrązowych włosów, buja się i robi na drutach sweter z szarej włóczki. Wygląda na prawie skończony. Czarny kotek podbiega do niej i ociera się o nogi. Ogromny mural za nimi ukazuje ich boginię, wysoką kobietę królewskim wyglądzie, stojącą za kotłem, ustawionym u zbiegu trzech dróg. Trzy ręce kobiety trzymają nóż, pochodnię i kielich. Czarny kot, ropucha, miotła i klucz dopełniają obrazu. Ma wiele imion: Królowa Nocy, Matka Wszystkich Czarownic, Hekate. Posiada nieprzebrane pokłady straszliwej mocy i nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by ją lekceważyć. Evdokia wskazuje chłopców: - Wy! Czekajcie tam. Ściana lodu otacza zmiennokształtnych, zamykając ich w pierścieniu. Sienna zwraca się do mnie: - Twój ojciec nadchodzi. ●●● Los znowu wylewa mi kubeł zimnej wody na głowę. - Kiedy? - Wkrótce - mówi Evdokia Ivanovna, stukając drutami. - Nadchodzi by zająć miasto - dodaje Sienna. - Przewidziałyśmy to. Maria unosi kościstą dłoń i wskazuje Siennę. - Pokaż jej. Najmłodsza wiedźma wstaje. Mural za jej plecami blednie, przekształca się w widok miejskiej ulicy. Po lewej stronie zwykłe, stare budynki okalają ulicę; jedne z ciemnej cegły, z oknami zabitymi deskami, a inne pokryte beżowym tynkiem i w zdecydowanie lepszym stanie. Po prawej stronie większość przecznicy zajmuje wielki budynek z piaskowego klinkieru oraz granitu. Jego niższa połowa to zwyczajna prostokątna, trzypiętrowa konstrukcja. Na niej wznosi się ku niebu czterdziestopięciometrowa wieża. Widzę całą ulicę, nieoświetlony obszar poza nią oraz odległą wieżyczkę jakiegoś kościoła. Na niebie ponad miastem kłębią się wściekłe, ciemne, burzowe chmury. Wiatr przetacza śmieci na jezdni potężnymi, krótkimi podmuchami. Powietrze wibruje od napięcia i magii, jakby było naładowane i czekało tylko, by wypuścić błyskawicę. Jeżą mi się włoski na karku. W tej burzy przemieszcza się coś niebezpiecznego; coś potężnego i przerażającego. Zza węgła wyłania się mężczyzna. Ubrany jest w białą szatę. Rozwiane wiatrem blond włosy zakrywają mu twarz. - Uther Stone - wyjaśnia Maria. - To nazwisko brzmi znajomo - mówię. - Masakra Cyganów - objaśnia Evdokia, zerkając znad robótki. - To Sioux City. Aaa. Teraz sobie przypominam. Uther Stone był potężnym, morderczym pstryczkiem-elektryczkiem, żywiołakiem, który posługiwał się elektrycznością. Dochrapał się wysokiej pozycji, broniąc miasto przed olbrzymim, potwornym bizonem. Wybrano go na burmistrza, a on zaczął ustanawiać prawa odnośnie tego, kto nie jest mile widziany w Sioux City. Następnie zniknęła grupa Romów. Ich ciała odnaleziono w zbiorowym grobie, a Uther miał się z tego wytłumaczyć, tyle że nie zdążył. W wizji kilka osób podąża za Stonem, jedni we współczesnych ubraniach, a inni w szatach. Razem ośmioro. Stone otwiera drzwi budynku i wkracza do środka. Reszta wchodzi za nim. Kąt widzenia wizji sunie do góry, ukazując szczegóły budowli. Płaskorzeźba umięśnionego, brodatego mężczyzny, otoczona przez sześć mniejszych postaci z prawej i sześć następnych z lewej, ozdabia przestrzeń nad drzwiami. Nad nimi widnieje napis: „SPRAWIEDLIWOŚĆ I POKÓJ SPOTKAJĄ SIĘ. PRAWDA Z ZIEMI WYROŚNIE.” Wizja unosi nas w stronę szczytu wieży, aż widzimy jej płaski dach z małym wejściem, zamkniętym zielonymi, metalowymi drzwiami. Wejście otwiera się, wychodzi Stone; wiatr szarpie jego szatę. Jego ludzie wychodzą tuż za nim i stają w okręgu. Kobieta z fioletowymi włosami wyciąga z plecaka nieduży zamykany pojemnik z czerwonym płynem i zaczyna rozpryskiwać go garścią, inkantując. - Miejscowy sabat - mówi Evdokia. - Wszyscy, których zdołał ściągnąć. Wleją w niego swoją magię. Czoło burzy, znajdujące się nad budynkiem, ciemnieje. Niebo wrze. Magia zamyka miasto w niewidzialnej pięści i zaciska ją. Czuję ucisk w klatce piersiowej i oddycham z trudem. Magia we mnie wzbiera w odpowiedzi. Gdybym była zwierzęciem, zawarczałabym. To jest wyzwanie. Fioletowowłosa opróżnia pojemnik na stopy Stone’a. Ten wyciąga ręce, ściskając laskę w prawej pięści. Otaczający go ludzie momentalnie sztywnieją, a ich ciała nieruchomieją nienaturalnie. Czoło burzy rozdziela się. Magia skwierczy. Włócznia, błyszcząca niczym wykonana z płynnego złota, uderza w Stone’a. Uther unosi szybko laskę, blokując włócznię, a ja prawie poruszam się z nim. On nie da rady. Czubek grotu dotyka drzewca laski. Moc grzmi w powietrzu, trzęsąc miastem. Oddech więźnie mi w gardle. Serce w piersi bije za szybko. Tyle mocy... Drewno rozpada się. Przez moment Stone stoi nieruchomo, a zarys jego ciała jarzy się ognistą czerwienią, po czym mężczyzna rozsypuje się na popiół. Włócznia wbija się w dach. Jej czubek rozbłyska ostrym światłem i fala podmuchu przetacza się przez miasto ogromnym okręgiem, zmiatając z dachu pył, który niegdyś był sabatem. Przygotowuję się, spodziewając się uderzenia, ale magia mnie nie dosięga. Włócznia matowieje. W powietrzu, znikąd, pojawia się mężczyzna i ląduje na dachu. Owinięty jest w prostą, szarą szatę; znoszoną, z postrzępionymi brzegami i głębokim kapturem, zasłaniającym twarz. Gdybym zobaczyła go na ulicy, nie poświęciłabym mu drugiego spojrzenia. - Chcę zobaczyć jego twarz. Muszę go zobaczyć. Chcę ujrzeć mojego ojca. - Nie mogę - szepce głos Sienny. - On mi nie pozwala. Mężczyzna chwyta włócznię i wyciąga ją. Rozgląda się po mieście, odwraca i niespiesznie idzie do drzwi. Wizja znika. Łykam powietrze haustami. Sienna opada na krzesło. Pot skroplił się jej na twarzy. - Ten magiczny impuls... Co to jest? - pytam. - Zajęcie - mówi Maria. - Objął ziemię w posiadanie. - Każda ziemia ma swoich ludzi - tłumaczy Sienna. - Tych, którzy się na niej osiedlają oraz tych, którzy rodzą się i umierają na niej; ich potomkowie wiążą się z nią przez pokolenia. Ich ciała są grzebane w glebie, odżywiając ją. Magia zakorzenia się i wyrasta z ziemi niczym las. - To jak uprawa - mówi Evdokia. - Zanim farmer może obsiać pole, musi wykarczować drzewa, usunąć ich korzenie, wykopać głazy i wyrwać chwasty. Trudno tego dokonać, gdy las jest stary i silny, a drzewa rosły przez tysiące lat. Maria wierci się. - Lecz tutaj odwaliliśmy za niego robotę farmera. Zabiliśmy rdzennych mieszkańców tej ziemi. Nie ma już lasu, a jedynie młode drzewka: rodziny osadników i imigrantów, które pochodzą z góra siedemnastego wieku. Ich więź z tą ziemią jest słaba. Co uczynisz innym, zawsze wraca do ciebie, a równowaga zostaje przywrócona. Dopuściliśmy się ludobójstwa. Zniszczyliśmy ten naród, a teraz musimy zapłacić cenę za straszliwe zbrodnie, które popełniliśmy. Ta ziemia leży odłogiem, zupełnie bezbronna. Twój ojciec nie musi robić nic, tyko przyjść i ją zająć. To dlatego tu się zjawił. Zastanawiałam się dlaczego opuścił Bliski Wschód i przyjechał do Ameryki Północnej. Teraz już wiem. Przybył tu, bo nie ma tutaj żadnej rodzimej mocy, która mogłaby mu się przeciwstawić. Ziemia leżała odłogiem, a teraz dojrzała do zajęcia. - Co się dzieje, gdy on zajmuje teren? - Zbiera plony - mówi Evdokia. - Magia ziemi zasila go i czyni silniejszym. - I chroni - wtrąca Maria. - Trudniej z nim walczyć na jego terytorium. Im dłużej je zajmuje, tym silniejsza jest więź i tym trudniej go usunąć. - Wiedźma odwraca się do mnie, przeszywając spojrzeniem. - On nadchodzi. Co zamierzasz z tym zrobić? - Jeśli się zjawi, spróbuję go zabić. Cóż innego mi pozostaje? Maria okręca się w krześle, by spojrzeć na Evdokię i wskazuje mnie kościstym paluchem. - To kretynka! Mówiłam Ci! Mówiłam ci, ale nie, powiedziałaś... - Przestaniesz choć na chwilę ciosać jej kołki na głowie? - ucina moja krewna. Pochyla się i patrzy na mnie. - Jeśli przystąpisz do otwartej walki z ojcem, zginiesz. Nie masz wystarczająco lat, siły i wiedzy. - Dzięki za pokładanie wiary we mnie. Evdokia krzywi się. - Gdyby wszystkie sabaty, wszyscy poganie i parający się magią ludzie z Atlanty zebrali się i przekierowali odpowiednio swą moc, być może mogliby zablokować twojego ojca, ale nie uda nam się zebrać wszystkich na czas. Nie wiemy jak połączyć nasze moce. Nie wiemy, kiedy nastąpi zajęcie. I nie wiemy gdzie. To będzie miało miejsce na wieży. To właśnie robi mój ojciec. Buduje wieże. Czyni je skupiskami swej mocy i wiem dlaczego. Im wyższa wieża, tym większy obszar może zająć jednym impulsem. Ty jesteś naszą szansą na przetrwanie - oświadcza Ivanovna. - Możemy cię wiele nauczyć, ale potrzeba na to czasu. Musisz pozyskać ten czas. Musisz zapobiec zajęciu. - Jak? - Nie wiemy - odzywa się młoda czarownica. - Wspierałyśmy cię - dorzuca starucha. - Pomagałyśmy ci i dostarczałyśmy krew nieumarłych. Nie robiłyśmy tego wszystkiego, byś teraz zmarnowała swoje życie jak jakiś półgłówek. Wiedziałam, że nie pomagały mi z dobroci serca. Chcą teraz zwrotu tej inwestycji. - On zabił mi matkę. - Obnyat e pluhkukt - wzdycha Evdokia. [oбнять и плакать] „Obejmować i płakać”, czyli nic, tylko siąść i płakać; tak mówią rozdrażnieni Rosjanie, gdy nie da się już nic zrobić. - Twoja matka poświęciła swe życie, byś ty mogła zachować swoje - tłumaczy Ivanovna. - Twoja tragiczna śmierć nikomu na nic się nie zda. Nie uczci pamięci Kaliny ani też nie ochroni żadnego z nas. Mieszkają w tym mieście ludzie, którzy liczą na ciebie. Zrób wszystko, co konieczne, by zapobiec zajęciu. Rozkładam ręce. - Co mam zrobić? Pójść do Rolanda i grzecznie go poprosić, by w ramach przysługi dla mnie nie zajmował miasta? - Tak, jeśli będzie trzeba! - ucina Maria. Ta rozmowa jest absurdalna. - Zdajecie sobie sprawę, że on zabije mnie na miejscu? - To nie jest pewne - mówi Sienna. - Przez ostatnie pół roku zajmowałam się niemal jedynie spoglądaniem w twoją przyszłość. Widziałam jak giniesz na wiele sposobów i widziałam, jak udaje ci się przetrwać. Jednak ani razu nie ujrzałam jego śmierci. Zajebiście. Po prostu zajebiście. - Dzięki. To mi naprawdę pomoże. Coś jeszcze? Evdokia odgryza wątek robótki i rzuca mi sweter. Łapię go. - Żywa wełna - mówi. - Ogrzeje cię nawet, gdy się przemoczysz. Załóż go i nie zdejmuj przez najbliższą dobę. Zsuwam kurtkę, zdejmuję swój sweter i wciągam wełniany. - Wiecie coś, o czym ja nie wiem? Evdokia wzdycha. - Kochaniutka, tym co my wiemy, a ty nie, dałoby radę wypchać po brzegi to miejsce. Głupie pytanie, głupia odpowiedź. - Jeśli uda mi się rozwiązać tę zagwozdkę z d’Ambrayem, będę potrzebować świadków do pertraktacji z Rodem. Czy sabaty zechcą być moimi świadkami? - Tak - odpowiada najmłodsza z wiedźm. - Wyślemy przedstawicielstwo do Twierdzy. Odwracam się i ruszam do wyjścia. Lód za mną pęka, uwalniając zmiennokształtnych. Robert i Desandra czekają na dworze. - Jak poszło? - pyta szczurołak. - Roland nadciąga, by zająć miasto. Chcą bym go powstrzymała. - Jak? - pyta Robert. - Nie wiedzą. Nie dały mi instrukcji. Ich pomocna sugestia brzmi: „Po prostu to zrób” - warczę i ruszam do lasu. Co za zajebisty dzień. ●●● |
Przykucam w cieniu bloku. Chłopcy i Desandra chowają się ze mną, a Robert bierze rozbieg i wdrapuje się na pozornie pionową ścianę. Zostawiliśmy Cuddles przywiązaną do dębu w Centennial Park. Nikt przy zdrowych zmysłach nie skradnie zwierzęcia należącego do czarownic. Jeśli dojrzą ją wampiry, nie będą jej niepokoić. Jesteśmy na skraju Czworaków [Slave Pens], osiedla mieszkaniowego, usytuowanego w pobliżu Kasyna, a przeznaczonego dla jego pracowników i czeladników, którym zawdzięczają nazwę. Pierwotny plan zakładał, że przemkniemy się Centennial Drive, ale było tam za dużo wampirów. Musieliśmy zawrócić, zrobić pętlę na północ i zachód, i zbliżyć się do Kasyna od Czworaków. Kosztowało nas to cenne pół godziny i gdy zastanawiałam się nad tym dłużej, niż ułamek sekundy, zgrzytałam zębami ze złości. Z mojej dogodnej pozycji widzę Undead Alley, czteropasmową ulicę, obecnie opuszczoną. Za nią rozciąga się obszerny, wybrukowany parking, na tyle wielki, że może pomieścić setki samochodów. W jego centrum wznosi się Kasyno, błyszcząc niczym miraż zrodzony z zimnego powietrza i asfaltowej pustyni. Ogromna półkula głównej kopuły migocze jasnoniebieskawo, odbijając światło magicznych latarni, otoczona strzelistymi minaretami i wysokimi, zdobionymi ścianami z białego kamienia. Przy pięknym dniu widok ten zapiera dech w piersi, po czym zauważa się wampiry, pełzające po budowli, jak pchły na białym kocie. Główne wejście na parking leży od zachodu. My znajdujemy się przy jego południowo-zachodnim narożniku. Para wampirów truchce wzdłuż krawędzi placu. Wstrzymuję oddech. Znikają z pola widzenia. To trzecia widziana przez nas dwójka w ciągu ostatnich pięciu minut. Ród jest w stanie gotowości. Czuję ośmiu nieumarłych patrolujących parking i trzech rozstawionych w przypadkowych punktach; jeden na północ, a następne dwa na zachód i południe od nas. Robert ześlizguje się i bezszelestnie ląduje obok mnie. - Gdzie jest ten punkt obserwacyjny? - szepczę. - Tam - wskazuje na wschód, w kierunku rozsypujących się szczątków wiaduktu Centennial Drive, wznoszących się ku nocnemu niebu. Kiedyś przecinały się tu trzy wiadukty, jeden nad drugim, ale teraz dwa górne leżą zwalone na ten najniższy. Mróz wygładził beton i pokryte srebrzystym światłem księżyca fragmenty budowli niemal świecą. Całość nie wygląda na szczególnie stabilną. - Są dwa wejścia - szepcze mi Robert na ucho. - Jedno od wchodu i jedno od południa. Południowe jest tam - wskazuje na stos gruzów po drugiej stronie ulicy, na lewo. Siedzi na nim wampir. - Jak daleko jest wschodnie? - Na Marietta. Przeszło półtora kilometra, z czego połowa na wprost Kasyna. Jeśli znowu zawrócimy, by obejść je większym kołem, będziemy musieli przedostać się przez ruiny Phillips Arena, co będzie nas kosztować następne trzydzieści minut lub więcej. To, że jak dotąd nas nie zauważono to cud. Okrążenie Kasyna przy tak wielkiej liczbie patroli jest nieosiągalne. Odwracam się do potwora, który przycupnął na gruzach. Nawet jeśli uda się nam wziąć go z zaskoczenia, przy takiej bliskości kwatery głównej nekromantów nie wyjdzie to nam na dobre. Gdy wampir umiera niespodziewanie, jego pilot zazwyczaj wpada w stan katatonii lub panikuje, ponieważ jego wciąż podłączony do nieumarłego umysł jest przekonany, że to on sam nie żyje. Doświadczeni Panowie Umarłych ćwiczą refleks na tyle, by odłączyć się na czas. Niektórzy piloci przeżywają tę nagłą śmierć, ale większość kończy jako warzywa. W chwili, w której zabilibyśmy wampira, jeden z pilotów w Kasynie zacząłby krzyczeć w panice lub ewentualnie ślinić się, a ich baza wyrzuciłaby ilość potworów wystarczającą do przerobienia nas na mielone. - Potrzebna nam dywersja - mruczy Robert. Gdybyśmy się cofnęli, moglibyśmy coś podpalić, ale to nie dałoby gwarancji, że wampiry opuszczą punkty obserwacyjne. Raczej wysłano by grupę rozpoznawczą. Utknęliśmy. Myśl. Myśl, myśl, myśl... Desandra nachyla głowę. - Gdzie lecimy, jak to załatwimy? - Centennial - szepczę. - Jeśli nam się uda, musimy wstąpić tam po moją ośliczkę. - Tam się spotkamy. - Nie! - wyciągam do niej rękę, ale moje palce trafiają w próżnię. Kral rusza pędem i biegnie co sił przez ulicę. Szlag by to trafił. Desandra jest już w połowie ulicy. Wampir odwraca się, by stanąć z nią twarzą w twarz. Wilczyca bierze zamach buzdyganem i wali go w łeb. Krwiopijca upada na chodnik, drgając; połowa jego czaszki jest wgnieciona. Desandra kopie go. - Pierdol się, zasrańcu! Ona jest na bank szurnięta i postanowiła właśnie wyświadczyć Jennifer przysługę i kopnąć w kalendarz. Cztery smukłe cienie rzucają się biegiem przez parking, zmierzając w jej kierunku, dwa z północy i dwa od strony wiaduktu. Desandra okręca się i ucieka im, biegnąc na wschód; jej długie nogi pracują szybko, a stopy dudnią o twardą nawierzchnię. Padam plackiem przy ścianie, obok mnie rozpłaszcza się Robert. Chłopcy za nami zamierają w bezruchu, usiłując wtopić się w kamienie. Cztery wampiry mijają nas; oczy im się jarzą, a szpony zgrzytają o chodnik. Mamy zaledwie parę sekund zanim nadciągną posiłki. W oddali gardłowy śmiech wilkołaczycy odbija się echem w ruinach. Chyba dobrze się bawi. Skaczę na równe nogi i gnam, jakby zależało od tego moje życie. Robert i chłopcy śmigają obok mnie niczym trzy kule wystrzelone z pistoletu. Miga blok. Chodnik... Ulica... Muszę tylko dostać się za ten stos gruzów. Przed oczami latają mi okręgi. Drzwi najbliższego minaretu otwierają się i wampiry rozlewają się na ścianę, łażąc po niej jak blade jaszczurki. Daję nura za gruz, ślizgam się po zlodowaciałej ziemi i prawie zderzam z Robertem, przytulonym do olbrzymiego kawału betonu, pod którym zieje ciemna dziura. Szczurołak wskazuje ją dłonią. Skaczę tam, spadam jakieś trzy i pół metra i ląduję na twardym podłożu, w szybie o szerokości poniżej dwóch metrów. W głowie wyczuwam sześciu nieumarłych, kierujących się w naszą stronę; ich umysły rozpraszają się, gdy przeczesują wachlarzem parking. Ascanio wskakuje do dziury. Cofam się pod ścianę, jego stopy ledwo mnie omijają. Derek następny. Jeden z wampirów zmierza prosto na nas. Robert daje nura do środka i pociąga metalową dźwignię na ścianie. Nad naszymi głowami przesuwa się metalowa platforma z betonowym głazem na wierzchu. Platforma wsuwa się na swoje miejsce, zanurzając nas w całkowitej ciemności. Stoimy w zupełnym bezruchu. Moje ciało domaga się powietrza, pozbawione tlenu po biegu. Otwieram usta i skupiam się na powolnym, cichym oddychaniu. Wdech. Wydech. Cichutko. Dobiega nas za góry nikły zgrzyt, pazury drapią po betonie. Nieumarły siedzi na głazie. Płuca palą. Odejdź. Wlecze się pierwsza minuta. Za nią następna. - Dowódca grupy drugiej do bazy - odzywa się na powierzchni stłumiony, kobiecy głos. - Teren zabezpieczony, nie ma tu nikogo, brak intruzów, powtarzam: brak intruzów; co robić? Wracajcie do domku, proszę w myślach. Do domu. - Przyjęłam. Grupa druga, obchód zakończony, wracamy do bazy. Wampirzy umysł zawraca i odchodzi w kierunku Kasyna. Wszystko cichnie. Wyrównuję oddech. - Idź przed siebie - szepce mi Robert na ucho. Macam rękami dookoła. Palcami wyczuwam kamienne ściany po obu stronach. Otwór pomiędzy nimi ma szerokość ledwie wystarczającą, by przejść. Ciemno, ciasno i strasznie. To lubię. Wciskam się w wąski korytarz i niezdarnie brnę naprzód. Przejście robi się jeszcze węższe. Szoruję ramionami po kamiennych ścianach. No bez jaj. Gdy się stąd wydostanę, zamorduję za to d’Ambraya. Wolniutko. Czymś tępym. Ten korytarz musi się już skończyć. Ściany napierają na mnie. A co, jeśli sufit się zawali? Nawet nie wiem, co jest nade mną. Zdechnę tu, pogrzebana pod zwałami ziemi i gruzów. Niech on już się skończy. Najlepiej teraz. Ile on się jeszcze będzie ciągnął? Ściany niespodziewanie się rozdzielają. Zamieram. Z moim szczęściem następny krok zaprowadzi mnie do dołu ze żmijami albo płynną lawą. Chwilkę, lawa nie byłaby taka zła, przynajmniej bym coś widziała. - Sięgnij przed siebie - szepce z tyłu Robert. Macam na oślep i natrafiam na coś metalowego. Drabina. No dobra. To mi się podoba. Chwytam ją i wdrapuję się w zupełnej ciemności. Lonesco miał rację. Za sto lat nie znalazłabym tego miejsca. Walę głową w coś twardego. Ał. Sufit się przesuwa, wpuszczając lekki poblask. Łapa z długimi, zakrzywionymi palcami chwyta mój nadgarstek i ciągnie do góry. W polu widzenia pojawia się przerażające oblicze, oświetlone słabymi, niebieskimi promieniami magicznej latarni: blade, upstrzone łatami i z różowiutkim noskiem na końcu spiczastego pyska. Długie, sztywne wąsy odchodzą od paszczy, obsadzonej kilkucentymetrowymi siekaczami. Wpatruję się w ciemne, niepokojąco ludzkie oczy. Mój umysł zatacza koło myślowe w ułamku sekundy. Zabij. Chwila. Szczurołak w formie bojowej = przyjaciel. Stój. Zatrzymuję sztylet kilka milimetrów od tchawicy szczura. Dobrze, że mam szybki refleks. - Tofaszyszko - odzywa się koszmarne stworzenie. - So tu robisz? Szczurołak uśmiecha się. Moje ciało wzdraga się i usiłuje dać dyla w odruchu ratowania życia i gdybym nie była zawieszona nad czarną dziurą, pewnie by mu się powiodło. - Znalasłaś mie! - oznajmia szczurołak. - Zafsze chciałem cie posnać. Tak mi miło. Głowa Lonesco wysuwa się z czeluści. - Jardin, postaw Towarzyszkę, zanim wyrwiesz jej bark. - Alfo! - Jardin odstawia mnie na bok. To fielki zaszczyt! Robert podciąga się, a za nim chłopcy. Rozglądam się. Znajdujemy się w wąskiej, prostokątnej przestrzeni, wielkości przeciętnego vana. Trzy ściany wyglądają na betonowe, a czwarta jest przykryta ciemną zasłoną. - Ktoś tędy przechodził? - pyta Lonesco. - Nie f ciągu ostatnich dzieszęciu minut. Pszettem było barso ciekafie. Fidziałem pszebiegającą bete Filków. Goniły ją tszy fampiry. Kszyczała: „Moszecie mi naskoczyć, krfiopijcy!” Taa, to z pewnością była beta Wilków. - Chyba się zakochałem - oświadcza Ascanio. Derek wali go w tył głowy. Bouda kłapie zębami. - Przestańcie - warczę pod nosem. Jardin narzuca szmatę na magiczną latarnię. Pomieszczenie spowija ciemność. Zasłona szeleści przy odsuwaniu, odsłaniając długą, wąską przestrzeń, wypełnioną światłem księżyca. Jardin przygarbia się, zginając swe dwumetrowe ciało i wślizguje się przez wejście. Za nim wchodzi jego alfa, a potem ja. Oczy przywykają mi do ciemności i widzę oba szczurołaki opierające się o ścianę przy wąskiej szczelinie w betonie. Ledwie mieścimy się tutaj w pięcioro. Przykucam obok nich i zerkam przez tę szczelinę. Niecałe sto metrów na lewo jaśnieje Kasyno. Wampiry patrolują boki, łażąc po zdobionych ścianach. Jesteśmy wewnątrz wiaduktu. - Jak znaleźliście to miejsce? - Przypadkiem - odpowiada Robert tak cicho, że ledwie go słyszę. - Zanim wiadukty się zawaliły, krzyżowały się w tym miejscu. To wzmocniona część, zaprojektowana by utrzymać ciężar wszystkich trzech estakad w razie gdyby doszło do zawału. Kiedy się zapadły, magia zaczęła trawić je od środka i w końcu wszystkie trzy części drogi połączyły się, formując tę dziurę. - Skąt ta fizyta? - pyta Jardin. - Mamy wojnę - wyjaśnia Lonesco. - Ktoś z Gromady zabił Mulradina Granta. Szczurołak mruga. - Och. Fidziałem dżysz jak opuszcza Kaszyno. - Jak dawno? - pyta Derek. - Piencz godżyn temu. Mulradin urwał się zaraz po wyjściu Ghasteka na Konklawe. Co mogło być aż tak pilne? - Mówiłeś, że widziałeś go przedtem w Warren - mówi Robert. - Gdzie to było? - Róg Marsharet i Joneshbro. Lonesco wnosi wysoko brwi. - W Fox Den? - Tak. - Widziałeś z kim? Jardin kręci głową. - Ale fidziałem go dfa rasy - unosi dwa długie palce. - Fox Den to dom schadzek - wyjaśnia mi Robert. Dom schadzek to uroczy, po-Zmienny eufemizm. To nie jest burdel sensu strico, ale też nie hotel. Większość takich przybytków działa w przystosowanych do tego blokach. Jeśli chce się odbyć stosunek z czymś, co porasta futrem, łuskami lub piórami, a w dodatku z zachowaniem dyskrecji, to idzie się do domu schadzek, zaspokaja perwersyjne potrzeby i wychodzi z prawie nienaruszonym człowieczeństwem. Nikt się niczego nie dowie. Natknęłam się na kilka takich miejsc, gdy pracowałam dla Gildii i Zakonu. Większość działa po cichu. Zamożnemu klientowi udaje się pozyskać numer telefonu; dzwoni do kierownictwa, określa upodobania i wpłaca ustaloną sumę. W zamian otrzymuje pocztą klucz. W wyznaczonym czasie zjawia się w bloku, otwiera drzwi kluczem, używa sobie i wychodzi. To przedsięwzięcie na własne ryzyko. Nie ma ochrony, recepcji, świadków. Kierownictwo pobiera od obu stron opłaty za używanie mieszkania, ale nie ma alfonsa, czy burdelmamy. Wszyscy działają na własną rękę. Jeśli Mulradin często korzystał z domu schadzek, oznacza to, że miał jakiś fetysz i chciał zachować to w tajemnicy. - Dom s czerfonej cegły - mówi Jardin. - Drugi ot fshchodu. - Najpierw musimy wrócić do Centennial Park - mówię. Nie zostawię Desandry na pastwę losu. Nie po tym, co zrobiła. Jeśli o mnie idzie, to zasłużyła sobie na poparcie, którego ode mnie oczekuje. - Możecie skoszystacz sz drugiego tunelu, ale nie moszecie fyjszcz teras. Smiana farty jeszt sa dżeszencz minut, f tym tusz pszy wyjszczu. - Ile trzeba czekać? - pytam. - Folna droga bendzie sa czterdżeszczy minut. - Czyli czekamy - komenderuję i zwijam się kłębek na betonie. Ascanio siada obok mnie. - Wciąż jesteś na mnie zła za to, że poszedłem z wami? - Tak. - Będzie dobrze - zapewnia. Derek siada naprzeciwko. - Wiedziałeś o tym prześwietnym planie? - pytam go. - Nie, ale zobaczyłem jak wymyka się do lasu, gdy się wszyscy naradzaliśmy. - Nie znam Desandry - mówi bouda. - I Roberta też. - Za to ja ją znam - stwierdza wilk. - Ascanio jest wkurzający, ale dodatkowe wsparcie zawsze się przyda. Lonesco chichoce cicho. - Mieliście zamiar ze mną walczyć? - Nie zamierzaliśmy - prostuje bouda. - Zwyczajnie byliśmy gotowi. Tak na wszelki wypadek. Nastoletni ochroniarze. Zamykam oczy. Zapowiada się długa noc i potrzebuję każdej odrobiny snu. Odpływam, a łagodne głosy Roberta i Jardina rozpływają się w półśnie. - Dziękuję ci, Jardin. To nam ogromnie pomoże. - Czesze sze, alfo. - Gdy wyjdziemy, masz się udać do Domu Szczurów. - Mam fystarczająco poszyfienia na dfa tygodnie - odpowiada Jardin. - Mógłbym sze pszydacz. - Nie. Jesteś dla nas zbyt cenny, a ten punkt obserwacyjny jest za bardzo niebezpieczny. Nie warto ryzykować twoim życiem... Sen otula mnie jak koc. ●●● Morze jest gładkie jak lustro. Leżę na piasku obok Currana. Mój policzek spoczywa na jego piersi, gdzie skóra nagrzana jest słońcem. Moja dłoń leży na jego brzuchu, czuję pod opuszkami gorące grzbiety twardych mięśni. Obejmuje mnie prawa ręką i bawi się pasmem moich włosów. Leniwe fale rozbijają się o nasze stopy, ciepłe i kojące. - Musimy wstać, maleńka. - Nie. - Musimy wstać. Nadchodzi przypływ. - Niech nadchodzi - mamroczę. - Chcę mieć więcej czasu. Zawsze jest go za mało... - Kate... Przytulam go. - Kate. Coś mnie dotyka. Ruszam. Otwieram oczy. Siedzę na Jardinie, trzymając szablę przy jego gardle. To był sen. To nie działo się naprawdę. Currana wciąż nie ma. Nachodzi mnie ochota, by zawyć jak zwierzę. To nie działo się naprawdę. Utrata go boli jak cios w żołądek. Już nie śpię i powróciłam do swego koszmaru. - Drugi ras - uśmiecha się Jardin. - Przepraszam - złażę z niego. - Płać - zwraca się do niego Derek. Szczurołak staje na nogi i upuszcza dolara na dłoń boudy. - Wy dwaj założyliście się z nim, że to zrobię? Derek unosi brwi. - Nie możemy zaprzeczyć ani potwierdzić, że takowy zakład miał miejsce. - Ale widzieliśmy już jak budzisz się w stresie - puszcza oczko Ascanio. - Nie mogę się doczekać powrotu do Twierdzy - warczę. - Żeby znowu zaczęli się sprzeczać? - pyta Robert. - Właśnie tak. Ta zjednoczona, chłopięca drużyna zaczyna mi działać na nerwy. Robert podnosi się. - Jeszcze raz dziękuję, Jardin. - Moge sostacz - proponuje drugi szczurołak. - Nie - odpowiada Lonesco. - Wracasz do domu. Zakończyłeś zadanie. Teraz czas, byśmy my wykonali swoje. Ma rację. Czas zrobić co trzeba i znikać stąd. KONIEC Rozdziału 06 |