Magia szura - Rozdział 09 - Mieszkanie Eduardo
Odsyłamy Julie i Dereka do naszego domu, instruując ich, by zajechali do Oswaldów i zabrali auto George. Julie prowadząca samochód to dla mnie jakiś koszmar, ale sama prowadziłam w jej wieku, więc nie za bardzo mogę jej tego zabronić. Pomimo zimnego wiatru jedziemy z opuszczonymi szybami, inaczej się nie daje ze względu na okropny smród, który wydzielamy. Zastanawiam się nad wizytą w Cutting Edge i szybkim prysznicem, ale prościej będzie od razu zabrać się za przeszukanie mieszkania Eduardo i mieć to z głowy.
Eduardo mieszka w ładnym domu w Sandy Springs, w solidnym, ceglanym piętrowym budynku zbudowanym po Zmianie na niewielkiej działce. Ściany parteru wyglądają na wzmocnione. Ich okna są wąskie i zakratowane. Okna na piętrze są większe, ale też mają kraty. Nie ma ogrodzenia. Przemieniony w loupa zmiennokształtny lub wampir na wolności pokonałby każde ogrodzenie w mgnieniu oka, drut kolczasty też ich nie zatrzymuje. W postzmiennej Atlancie ogrodzenia nie trzymają potworów na dystans, lecz robią z ludzi wygodnie popakowane przekąski. Curran otwiera stalowe drzwi zabezpieczające, a następnie solidne drzwi wewnętrzne kluczami, które dała mu George. Parkiet. Czysty i przestronny dom, pomimo wąskich okien. Schludnie tu. Curran wdycha głęboko powietrze. – Wyczuwam tutaj jedynie Eduardo i George. Obejdę okolicę. Wchodzę do kuchni. Czyste i wypolerowane granitowe blaty. Wesołe kuchenne ściereczki z naszytymi jaskrawoczerwonymi jabłuszkami. Duży, porządny stół, bez ozdóbek, tylko dwa krzesła. Wynajęcie musi kosztować fortunę. Żadnych śladów walki. Brak krwi. Idę dalej. Pokój dzienny. Niemal pusty regał na książki stoi pod lewą ścianą. Dwie wygodne, ogromne kanapy, przykryte dzierganymi pledami stanowią wygodne miejsce odpoczynku. Na ławie leży stos książek. Ta na górze jest na wpół otwarta, bo ktoś wsunął w nią ołówek jako zakładkę. Filiżanka z resztą herbaty na dnie stoi obok książek. To nie jest bezosobowe mieszkanie. To dom Eduardo, miejsce gdzie miał nadzieję mieszkać z George. Czuję się dziwnie wchodząc tutaj, jakbym naruszała ich prywatność bez pozwolenia. Mogę wyobrazić ich sobie siedzących na kanapie, każde ze swoją filiżanką herbaty, czytających razem pod dzierganymi nakryciami. Nie ma zdjęć na ścianach. George miała rację. Eduardo raczej nie utrzymuje kontaktów z rodziną. W mieszkaniu prawie nie ma mebli. Pewnie jeszcze nie zdążyli ich kupić albo nie stać ich na nie. Po drugiej stronie znajduje się dosyć wąskie, prostokątne pomieszczenie. W założeniu była to jadalnia, ale teraz jest gabinetem. Jest tu maleńkie, kwadratowe okno, przez które nie prześlizgnie się nic większego od człowieka. Pod jedną ścianą stoi biurko, a na nim telefon i książka telefoniczna. Na ścianach zawieszono broń, przeważnie białą. Większość zmiennokształtnych posługuje się pazurami. Mały ich procent, wytrenowany do walki, zbroi się w noże. Eduardo nie wyrastają pazury. Jego arsenał składa się z różnorodnej broni krótkiej. Dwie potężne sztuki szczególnie się wyróżniają: wielki stalowy młot do rozłupywania, z drewnianym uchwytem oraz równie ciężki topór. Gdybym ja chciała walczyć którymś z nich, musiałabym ująć broń oburącz, a wzięcie zamachu trwałoby wieki. Eduardo pewnie macha nimi równie swobodnie jak ja swoją szablą. Zatrzymuję się przy parze stalowych iberyjskich falcat. Pół metra długości, z czego trzydzieści pięć centymetrów to jednostronne ostrze, wypukłe na czubku, ale wklęsłe przy rękojeści. Broń, która zaskoczyła Rzymian w drugiej wojnie punickiej. Posiadam parę falcat z tej samej kuźni – noszą taki sam mały znaczek na uchwycie. Wykute zostały z wysokowęglowej stali 5160, zahartowanej przez przerywane chłodzenie w kąpieli solankowej, by zminimalizować ryzyko wystąpienia skaz, odkształceń oraz pęknięć. Istnieje ogromna różnica pomiędzy bronią, a przedmiotem broniopodobnym. Widziałam przepiękne sztuki wykonane ze stali nierdzewnej, które wyglądały wspaniale dopóki nie pękły pod naciskiem podczas pierwszej próby użycia. Prawdziwa broń bojowa otrzymywana jest z odpornej na siły nacisku stali sprężynowej, jak właśnie 5160. Przed Zmianą używano jej do produkcji sprężyn w zawieszeniach ciężarówek. Zawiera chrom oraz krzem i jest kosztowna, ale prawie nie do zdarcia. Podchodzę do biurka. Na tablicy korkowej przypięte są kawałki papieru. Większość wygląda jak notatki najemnika, numery klientów z drobnymi dopiskami. „Maple Drive, numer 1728, uskrzydlony wąż na drzewie. Calwood 345, wściekły pies. Zadzwonić do Gildii w sprawie Waltersa, pięć dni opóźnienia w zapłacie.” Ściągam tablicę ze ściany. Przekopię się przez nią wieczorem. W odróżnieniu od detektywów, którzy rozwiązują zagadki kryminalne w przebłysku inteligencji, ja muszę ślęczeć nad śledztwami, ale wiem, że to się opłaca. Stosik otwartej korespondencji leży na rogu biurka, przyłożony sporym, gładkim kamieniem. Odkładam go i przeglądam pocztę. Rachunki. Wszystkie świeże, żadnych zaległości. Wyciąg bankowy. Eduardo ma sześć tysięcy na lokacie oraz dwa tysiące na rachunku podręcznym. Do wyciągu przypięta jest kartka, na której wyszczególniono wydatki, opłaty za media, ubezpieczenie i tym podobne, wszystko to napisane zamaszystym pismem. Niektóre kwoty pomnożono przez dwa. Eduardo kalkulował budżet dla nich dwojga. Pod spodem, wielkimi literami dopisał: „POTRZEBUJĘ WIĘCEJ PIENIĘDZY” i podkreślił zdanie dwukrotnie. Sprawdzam szufladę biurka. Kartki, długopisy, karteczki samoprzylepne, kupka formularzy zleceń… Przeglądam je. Najmłodsze są sprzed tygodnia. Pewnie uzupełnia je raz na tydzień. W niektóre dni miał trzy zlecenia, a w inne nawet siedem, co kilka godzin. Zaharowuje się na śmierć. Przyjmuje zlecenie, wykonuje je, wraca do Gildii żeby się przespać aż zjawi się następne i tak dzień za dniem. George na pewno o tym nie wie, bo kazałaby mu przestać. Odkładam odcinki zleceń. Drewniane pudełeczko… Podnoszę je i otwieram. Na aksamitnym podbiciu spoczywa pierścionek. Wielki, okrągły szafir okolony trójkątnymi płatkami, wygląda jak kwiat lotosu najeżony diamencikami. Baza pierścionka jest czarna. To czternastokaratowe złoto pokryte czarnym rodem. Materiał ten był drogi jeszcze przed Zmianą. Teraz, gdy technika ledwie zipie, jego ceny są ekstremalnie wysokie. Zmiennokształtni nie lubią dotyku metali szlachetnych. Srebro jest trujące, a złoto niewiele lepsze. Rod stanowi warstwę izolacyjną dla złota. Raphael podarował Andrei na urodziny czarny pierścionek z rodu i zapoczątkował tym szał na tego typu błyskotki. Gromada gadała o tym całymi dniami. W tym pudełeczku leży ponad siedem tysięcy dolarów. George jest zbyt praktyczna, żeby nawet spodziewać się pierścionka powleczonego czarnym rodem. Gdyby ją zapytać, odparłaby, że wystarczy stal nierdzewna. Ale Eduardo i tak by go kupił. Chce żeby miała to, co najlepsze. A ona pewnie zakatrupiłaby go, gdyby dowiedziała się, ile na niego pracował. Szafir łapie światło dobiegające z okna, tańczy w nim ognista iskierka, jak skrystalizowana kropla oceanicznej wody, która zachowała jego barwę i głębię. W wyścielanym aksamitem pudełeczku spoczywa przyszłość dwojga ludzi. Wracają do mnie słowa wypowiedziane przez George: „Może leży martwy w jakimś rowie”. Zaczyna mnie gryźć niepokój. Odkładam go daleko w głąb siebie i zamykam. Eduardo nie potrzebuje roztkliwiania się, ale pomocy. Sięgam do kosza na śmieci. Czasem rzeczy, które ludzie wyrzucają, pokazują więcej niż te, które zachowują. Z papierów w koszu wystaje czubek jakiejś rękojeści. Głowica jest jasna i wygląda delikatnie, w sposób charakterystyczny dla kości. Hmm. Dziwne. Wyciągam broń ze śmietnika. Delikatnie zakrzywiony sztylet w osłonie o długości mniej więcej sześćdziesięciu pięciu centymetrów łącznie. Osłonę stanowi drewno owinięte czarną skórą. Czubek osłony ozdobiony jest srebrzystym liściem, przechodzącym w skomplikowany, zdobny wzór z plecionego srebrzystego drutu, pozłacanego filigranu oraz niello. Liczę splecione pasma: jedno, dwa, wszystkich razem pięć. Rękojeść została starannie wyrzeźbiona z kości, pozostawiono ją na tyle chropowatą, by nie wyślizgnęła się z ręki po zbroczeniu krwią. Uchwyt zdobi jasny turkus wielkości paznokcia kciuka, a głowicę większy, jaskrawoczerwony karneol, wyglądający jak kropla matowej krwi. O rany. Ujmuję rękojeść. Kość jest ciepła, miękka i lekko szorstka. Jak uścisk dłoni. Klinga wysuwa się z osłony z delikatnym szelestem. Trzydziestopięciocentymetrowe, obustronne ostrze migocze jakby płomień słońca złapano i wtopiono w stal. Srebrzysty napis, subtelny i elegancki, biegnie wzdłuż żłobionego ostrza. Nie znam arabskiego, ale nauczyłam się rozpoznawać niektóre wersy. Są często wykorzystywane przez muzułmanów do obrony przed złymi siłami. „Hasbiya Allahu la ilaha illa huwa ŕlayhi tawakkaltu wahuwa rabbu al-ŕrshi alŕzhim”. „Allah wypełnia mnie; nie ma boga poza nim; W nim całą ufność swą pokładam; On jest panem na tronie potężnym”. Kindżał, ale nie rosyjski, profil jest zbyt zakrzywiony. To broń w stylu arabskim. Balansuję go na palcu. Idealnie. Ostrze wpuszczone aż po sam koniec rękojeści, ostre ale nie kruche; waga rozłożona tak, że sztylet zatapia się w ciele praktycznie sam. To nie jest broń, a dzieło sztuki. Taki sztylet to wysoce ceniony skarb, który przekazuje się dzieciom. Podobnie jak wiszące na ścianie falcaty, ale to kindżał wrzucono do kosza. Dlaczego? Jeśli nie pasował Eduardo, dlaczego go nie sprzedał? Przecież potrzebuje pieniędzy. Włoski na karku stają mi dęba. Ramiona tężeją. Ktoś mnie obserwuje. Powoli patrzę do góry. Słońce za oknem zaczyna zachodzić. Jakieś czterdzieści pięć metrów stąd, w cieniu drzewa i na wpół schowany za gałęzią, stoi jakiś człowiek. Sylwetka ledwo odróżnia się na tle ciemniejszej kory. Trzy sekundy żeby dobiec do drzwi, pięć by dotrzeć na miejsce. Za długo. Jeśli obserwujący nie jest do końca człowiekiem, zniknie zanim dopadnę drzwi. Pochylam się, skupiając na obserwatorze. Spinam się. Cień wciąż czai się przy drzewie. Zdecydowanie człowiek. No wychodź, wychodź, nieznajomy. Ludzki kształt porusza się. O tak. Chodź bliżej. Wyjdź się pobawić. Sięgam po szablę… Spod drzewa wyłania się Curran. Jeżu kolczasty. Łapię z półki płócienny worek, wsuwam do niego sztylet, tablicę korkową oraz papiery i wychodzę raźnym krokiem na dwór. Curran wciąż stoi blisko drzewa. – Przestań mnie straszyć. – Eduardo był obserwowany. – Kiwa głową w kierunku pnia. Na wysokości metra znajduje się ledwie widoczne zadrapanie. Chwytam grubą, dolną gałąź, opieram stopę w miejscu rysy i wciągam na drzewo, gdzie pień rozczepia się na dwie gałęzie. Po przykucnięciu wciąż widzę okno i biurko za nim. Przy włączonym świetle widać wnętrze gabinetu. – To nawarstwiony zapach – dodaje Curran. – Ludzki. Męski. Przychodził tu kilka razy. Ostatnio dwa dni temu. – Podglądacz? Zeskakuję. – Na to wygląda. – Coś tu robił? Curran kręci głową. – Nie. Nie masturbował się nie pił i nie pocił. Od czasu do czasu wchodził na drzewo. – Curran przyklęka przy suchych liściach i ściółce w korzeniach. – Większość ludzi porusza się, gdy na coś czekają. Przestępują z nogi na nogę. – Pokazuje ręką ściółkę. – Nie wygląda na zruszoną – zauważam. Kiwa głową. – Zapach jest stary ale intensywny. Przychodził tu często i stał w bezruchu. Ten facet wie, jak pozostać niezauważonym. Nie był niezdecydowany, nie bał się, że go przyłapią. Stał i parzył. Potem oddalał się na koniec ulicy. Tam trop się urywa. Pewnie wsiadał do samochodu. Zdyscyplinowany i cierpliwy. Dobrze dla niego, gorzej dla nas. – Czy Eduardo domyśliłby się, że jest obserwowany? – Trudno powiedzieć. – Marszczy brwi Curran. – Gdyby był kotem lub wilkiem, patrolowałby swój teren, więc natychmiast zauważyłby ślady bytności podglądacza. Eduardo jest bizonem. Cholera wie. – Czy mógł nie wyczuć zapachu? – O tej porze roku mamy południowo-wschodni wiatr. Nie wyczułem go, dopóki nie podszedłem do drzewa. Eduardo nie miał powodu, żeby tu podchodzić, czyli tak, mógł go nie wyłapać. Niemniej bizony mają świetny słuch i wyczulony węch, mógł więc wiedzieć. – A gdyby wiedział, to nie zryłby ściółki czy coś w tym stylu, żeby oznaczyć teren jako swój? – Nie wiem. Nie mam pojęcia o zwyczajach bizonów, nie licząc szarżowania na intruzów. – Możemy kogoś zapytać ? Curran wpatruje się we mnie bezradnie. – W Gromadzie jest tylko jeden bizonołak i właśnie zaginął. Wrr. Każda znaleziona poszlaka wiedzie nas w ślepy zaułek. – Jesteś bezużyteczny. – Dlaczego nagle ja tu jestem ekspertem? – Z nas dwojga, ty masz większe doświadczenie w prześladowaniu ludzi. Odchyla się. – Doprawdy? – Owszem. Gdy wprosiłeś się do mojego mieszkania zanim zaczęliśmy się spotykać, czy wierciłeś się gdy mnie podglądałeś ? – No weź już przestań – warczy. – Nie. – Nie wierciłem się. Sprawdzałem co u ciebie, żeby upewnić się, że jeszcze dychasz. Chciałem wiedzieć, czy nie wykrwawiasz się przypadkiem powoli na śmierć, bo nie masz za grosz rozsądku, a nierzadko nie było cię stać na medmaga. Wcale nie stałem jak kołek, żeby cię podpatrywać. Wszedłem, sprawdziłem co z tobą i wyszedłem. Nie było w tym nic niepokojącego. – Troszkę było. – Ale zdało egzamin, prawda? – Niby jak? – Wciąż żyjesz. – Jasne. Przypisz sobie wszystkie zasługi. Przyglądamy się jeszcze ściółce. Oboje jesteśmy rozzłoszczeni. Poszukiwania ciągną się za długo. – Żadnych ghouli? – pytam. – Żadnych. Obszedłem całą działkę. Dowiedziałaś się czegoś? – Przygotował budżet dla siebie i George. Potrzebował więcej pieniędzy. Curran wpatruje się w drzewo, wyraźnie sfrustrowany. – No i jeszcze to. – Pokazuję mu broń. |
– Ładny.
– Znalazłam go w koszu na śmieci w jego gabinecie. Wykonano go z przeznaczeniem dla mężczyzny. – Skąd wiesz? – Ponieważ dużo kosztował. Gdyby ktoś chciał wydać tyle kasy na podarunek dla kobiety, miałby pozłacane elementy. W islamie noszenie złota i jedwabiu przez mężczyzn jest „haram”, zakazane. Muzułmanin powinien być zdecydowany, niezachwiany, stanowczy, oddany wierze i ochronie rodziny. Złoto i jedwab to oznaki luksusu, które są dozwolone dla kobiet, ale niepochwalane u mężczyzn. – Głaszczę srebrzysty wzór na osłonie kindżału. – Ten sztylet wykonano dla faceta. Ma na sobie prośbę o ochronę i jest przyozdobiony „feruzem”, turkusem, który pomaga uzyskać boską pomoc oraz zwycięstwo w walce oraz „aqiq”, karneolem, który ochrania przed złem i nieszczęściem. Uświadamiam sobie, że Curran dziwnie się na mnie patrzy. – No co? – Jak ty to pamiętasz? – Taki mam zawód. Broń sieczna to moje narzędzie pracy. Jeśli coś tnie ludzkie ciało i to dobrze, na pewno posiadam o tym informacje. Curran wyjmuje kindżał z moich rąk i wącha go. – Został namoczony w czymś, co zabija zapach, a następnie natarty olejkiem goździkowym. Pachnie jak jeden z twoich okazów. – To nie jest coś, co Eduardo sam by wybrał. Woli szersze klingi lub ciężką broń. Kindżał jest precyzyjnym narzędziem do samoobrony. Ghoule pochodzą z krajów arabskich. Wilcze gryfy podobnie. Czy Eduardo jest może muzułmaninem? – Nie. Widzielibyśmy na statku jak się modli. Poza ty rozmawiałem z nim o tym kiedyś i powiedział, że nie jest religijny. Może sprał podglądacza i odebrał mu sztylet? Ale dlaczego nie sprzedał go, tylko wyrzucił? – Nie mam pojęcia. Mogę go jutro wziąć do kowala. – Jeśli to prezent, zastanawia mnie po co obdarowywać zmiennokształtnego bronią z posrebrzanym ostrzem? Albo był wykonany dla kogoś innego, albo obdarowujący nie miał pojęcia o naturze Eduardo. – Albo myślał, że Eduardo będzie musiał zaatakować coś co nie lubi srebra – wzdycham. *** Prowadzę auto przez miasto, manewrując pomiędzy dziwnymi przeszkodami, stawianymi nam przez Atlantę na drodze. Curran siedzi rozwalony, z nieobecnym spojrzeniem. – Nad czym się zastanawiasz? – pytam. – Myślę o ich mieszkaniu. Jeśli dorwę porywacza, ukręcę mu łeb. – A ja o tym podglądaczu. Wynajęli dom półtora miesiąca temu, jakiś tydzień po rozmowie z Mahonem. Powiedziałeś, że podglądacz nie pachnie jak zmiennokształtny. Eduardo pracował na wyścigi, żeby zebrać tyle kasy ile się da. Cały czas poświęcał na wykonywanie zleceń i drzemki w Gildii. Poza George i pracą nie miał kontaktu ze światem zewnętrznym. – Czyli podglądacz musi być powiązany z Gildią. Współpracownik albo osoba spotkana podczas realizacji zlecenia. – Tak. Musimy dotrzeć do pełnego zapisu zleceń. Może w ten sposób dojdziemy do nazwiska podglądacza. – Jak możemy zdobyć te dane? – Nie da rady – odchylam się w fotelu. – Bieżący dziennik to zapis kilku dni wstecz. Jak znam Asystenta, pozamykał i zarchiwizował księgi przed odejściem. Żeby dobrać się do pełnego rejestru musielibyśmy poprosić Marka o odplombowanie starszych dzienników, a on tego nie zrobi. – Dlaczego? – Ponieważ technicznie rzec biorąc to byłoby nielegalne bez nakazu sądowego, bo Gildia mogłaby zostać pozwana jeśli porywacz Eduardo jest z nią powiązany oraz dlatego, że jest dupkiem pierwszego sortu, który lubi nadużywać swej władzy. Jeśli nic na tym nie zyska, nie ruszy nawet małym palcem. Gdybyśmy mieli do czynienia z Asystentem, namówiłabym go żeby pozwolił nam zajrzeć do dzienników, ponieważ odpowiada za pracowników Gildii, a bezpieczeństwo jej członka jest zagrożone. No ale on odszedł. Mark nie wyświadczy nam żadnej przysługi, podobnie Bob i jego banda. Pokrótce rozważam włamanie się do siedziby Gildii i kradzież dzienników, ale nie jestem pewna dokąd Meadows je przeniósł, skoro nie było ich w sejfie przy starym biurku Asystenta. Poza tym w Gildii nigdy nie jest pusto. O ile nie zrobię się niewidzialna, wykonanie takiego skoku na oczach kilkunastu najemników będzie niezmiernie trudne. – To sprowadzę Asystenta – oświadcza Curran. – Musiałbyś ich zmusić do ponownego zatrudnienia Asystenta, a oni na to nie przystaną. Przede wszystkim mieli za mało kasy na wypłaty, a zresztą nie jestem pewna, czy komisja Gildii zachce go z powrotem. Wszyscy się nastawili na oskubanie funduszu emerytalnego i zrezygnowali z ratowania firmy. Oczy Currana znowu stają się nieobecne. – Zajmę się tym. Wjeżdżamy na naszą ulicę już po zachodzie słońca. Widzę już rozświetlone na niebiesko okna naszego domu. Srebro w kratach ochronnych połyskuje z lekka, reagując z magią i światłem księżyca jakby były skąpane w fluorescencyjnej farbie; podobnie świecą drzwi ochronne. Pierwszy miesiąc po przeprowadzce spędziłam na ustawianiu pól ochronnych dookoła całej działki, więc gdy skręcam na podjazd, czuję delikatny, uspokajający nacisk przejścia przez zaklęcie ochronne; jakby dom pogłaskał mnie po głowie. Ssie mnie z głodu. Dokucza mi ramię i boli bok. Jestem wykończona, brudna i cuchnę jak trzydniowe ścierwo. Ichor pająka zastygł na cement w moich włosach. Zabiłabym za prysznic. Po drugiej stronie ulicy Heather Savell kończy rozmawiać z panią Walton i rusza w naszą stronę. Curran zaciska zęby. Heather bez wątpienia przygotowuje sobie właśnie w głowie przemowę w imieniu nieistniejącego zrzeszenia właścicieli nieruchomości. Już wcześniej bardzo uprzejmie uzmysłowiła nam, że większość ludzi chowa pojemniki na śmieci w garażu zamiast stawiać je z boku domu oraz że mamy półmetrowy łysy placek na trawniku, gdzie robotnicy rozkopali ziemię, by dostać się do pękniętej rury. Nie znoszę ludzi, którzy mówią mi, co mam robić, a Curran wręcz ich nienawidzi. Do dwunastego roku życia mieszkał w chatce w lesie. Po śmierci rodziców mieszkał sam w dziczy przez niemal rok, aż znalazł go Mahon. Dwa lata później został Władcą Zwierząt. Gdy przemawiał, wszyscy w Twierdzy milkli. Gdy gdzieś wchodził, oczy zebranych skupiały się na nim. Gdy czegoś chciał, przynoszono mu to z przeprosinami, że zajęło to dłużej niż trzydzieści sekund. Życie wśród zwykłych ludzi nie figuruje w jego socjologicznym układzie odniesienia, a dzisiejszy dzień nie wprawił go w pełen wyrozumiałości nastrój. Rozpylenie przez Heather pieprzu kajeńskiego też nie zaskarbiło sobie jego przychylności. Nie odgryzie jej głowy, ale sądzę, że mógłby potrzymać ją trochę w paszczy. – Moja kolej – oświadczam. – Ty z nią ostatnio rozmawiałeś. – W razie czego wezwij mnie na pomoc. Wysiada i wchodzi do domu. Też wysiadam i czekam przy aucie. Dam radę. Muszę tylko być serdeczna i nie przywalić jej. Bułka z masłem. – Cześć – Heather rozciąga sylaby. Podchodzi ostrożnie jakby się bała, że mogę ją pokąsać. – Cześć! Tu Kate Daniels, dobra sąsiadka, chcesz ciasteczek? – Przepraszam, że zawracam ci głowę, ale… Co to za zapach? Trzewia pająka. – Czym mogę ci służyć? – Nooo… Sąsiedzi poprosili mnie, bym poruszyła pewną kwestię. No pewnie. A ona dzielnie znosi to brzemię. – Dawaj. – Chodzi o skrzynkę pocztową. Kątem oka widzę naszą wspólną skrzynkę. Jest nienaruszona. – Widzi pani, nasz listonosz spotkał pani męża podczas jednego z tych jego spacerów. – To mój narzeczony – prostuję. – Żyjemy w grzechu. Heather mruga, chwilowo zbita z tropu, ale odzyskuje rezon. – To miło. – Bardzo miło. Gorąco polecam. – Jak mówiłam, listonosz zobaczył pani narzeczonego, gdy ów był w swej postaci zwierzęcej. I jak by to ująć… Zaniepokoił się. To ogólnie rzecz biorąc zwykła reakcja przy pierwszym spotkaniu z Curranem. – Nie jesteśmy pewni, czy będziemy jeszcze otrzymywać pocztę na miejsce. – Otrzymaliście oficjalne zawiadomienie z urzędu pocztowego? – Skądże, ale… – Heather uśmiecha się. – Pomyśleliśmy, że pani narzeczony mógłby zaprzestać. – Zaprzestać czego? Nagle mam ochotę ją udusić. Mam już dość ludzi zachowujących się jakby Curran był nieludzkim seryjnym mordercą, który uśmierca dzieci we śnie. – Spacerowania w swojej zwierzęcej postaci. Żadnego duszenia. To nie byłoby dobrosąsiedzkie zachowanie. – Było by też dobrze, gdyby ograniczył zasięg swoich spacerów. To był bardzo długi dzień. Newy mam napięte do granic wytrzymałości, a ona jeszcze je szarpie. Biorę głęboki wdech. Miesiące spędzone na babraniu się w polityce zmiennokształtnych opłaciły się. – Według ustawy Guzmana zmiennokształtny na terenie Stanów Zjednoczonych może żyć i przemieszczać się w dowolnej postaci. Dyskryminowanie zmiennokształtnych ze względu na ich postać jest przestępstwem federalnym. Ponadto sprzeczne z prawem jest ustanawianie jakichkolwiek regulacji ograniczających ich wolność w przybieraniu formy. Mam szczerą nadzieję, że nasi sąsiedzi nie podpisali podobnej petycji. Jeśli to zrobili, zmuszę ich żeby ją zeżarli. Powolutku. – Ależ nie, oczywiście że nie. – Jestem pewna, że nie sugeruje pani iż mój narzeczony powinien mieć ograniczoną możliwość wyboru swojej postaci podczas chodzenia po ulicy we własnej dzielnicy, prawda? – Skąd, oczywiście że nie – wycofuje się Heather. – Chodzi o to, że psy się strasznie denerwują… – Poza tym on wcale nie spaceruje, a patroluje. Mieszkamy obok terenów zalesionych. Na pewno pani słyszała wyjące kojoty. Sądząc po plakatach o zaginionych zwierzątkach, porozlepianych na słupach latarni oraz ogrodzeniach, w okolicy znikało sporo psów i kotów, ale nie po piętnastym stycznia. Wie pani dlaczego? Nie odpowiada. – Ponieważ wtedy się wprowadziliśmy. Mój narzeczony to szczytowy drapieżnik. Zajął to terytorium i wszystkie słabsze drapieżniki wiedzą, że niemądrze jest z nim zadzierać. Magia znika jak odsunięta zasłona. Latarnie magiczne gasną i włącza się żarówka na ganku, oświetlając mnie w całej, paskudnej, okrwawionej chwale. Heather zachłystuje się. – Coś jeszcze? – pytam. – Nie. – Kobieta blednie. – Dziękuję za wizytę. Jeśli otrzymają państwo jakieś informacje z urzędu pocztowego na temat zakłóceń w dostarczaniu poczty, proszę mnie zawiadomić, a ja się tym zajmę. Heather kiwa głową i wraca do domu niemal biegiem. Wchodzę do siebie, zamykam drzwi ochronne oraz wewnętrzne i wypuszczam powietrze. Dociera do mnie przepyszny zapach gulaszu. Cieknie mi ślinka. Umieram z głodu. Pakuję się do kuchni i widzę, że Curran już się wykąpał i wyciąga z kuchenki gulasz przygotowany przez Julie. Grendel leży na dywaniku i ogryza dużą kość. Macha ogonem na mój widok i wraca do oddzierania paseczków mięsa. Julie nakryła już do stołu. – Spotkałeś może wczoraj naszego listonosza? Twarz Currana przyjmuje ostrożnie neutralny wyraz. – Spotkałem. – Zrobiłeś coś, żeby go przestraszyć? – Zachowywałem się w stu procentach przyjaźnie. – Mhm. Wciskaj mi swój kit, nic nie zauważyłam. – Wkładał pocztę do skrzynki. Mijałem go i powiedziałem: ”Witam, jaki ładny wieczór.” A potem się uśmiechnąłem. Wskoczył do swojej ciężarówki i zatrzasnął drzwi. – Niegrzecznie! – oświadcza Julie. – Wymsknęło mi się – broni się Curran. – Jesteśmy nowi w okolicy, trzeba być grzecznym. Były Władca Zwierząt, uprzejmy i wielkoduszny sąsiad. – Czyli zakradłeś się, przestraszyłeś odzywając się, a kiedy się odwrócił i zobaczył prawie trzystukilowego, gadającego lwa, pokazałeś mu swoje zęby? – To nie było tak. – A właśnie że było, Wasza Futrzastość – śmieję się i ściągam buty. KONIEC Rozdziału 09 |