Magia szura - Rozdział 16 - Biohazard
Wydział Biohazardu zajmuje spory, solidny budynek wybudowany z dużych bloków miejscowego szarego granitu. Wielki, czarny napis na froncie głosi jego oficjalną nazwę: Ośrodek Magicznej Kwarantanny i Zapobiegania Chorobom.
Parkuję na miejscu dla gości. Jestem tu tylko z Julie. Poprosiłam Dereka, żeby udał się pod potencjalny adres zamieszkania podglądacza i zrobił tam swoje czary-mary żeby być niewidocznym. Curran został w Gildii. Dzień wypalił się do chłodnego wieczoru, niebo jest zimno – fioletowe od chylącego się ku zachodowi słońca. Magia jest dziś silna. Curran zaproponował, że przyjedzie tu ze mną, ale nie zgodziłam się. Najlepiej było żeby został w Gildii i pracował z innymi, ponieważ najemnicy to docenią, a ja bezwarunkowo muszę zobaczyć się z Lutherem oraz Mitchellem. Nalegał, ale pozostałam nieugięta i to nie tylko dlatego, że ghoul nie wyszedłby ze swojej nory gdyby wyczuł lwołaka. Trudno było ignorować Currana. Nie opiekował się mną jak kwoka, ale wciąż był tuż obok, na wypadek gdybym miała stracić przytomność. Muszę znowu poczuć się sobą. Potrzebny jest mi teraz strach. Dobry, elektryzujący rodzaj strachu, który wyostrza zmysły, gdy waży się moje życie. Chcę się upewnić, że mogę funkcjonować jak dawniej, że jestem szybka i zabójcza oraz mogę sama zadbać o miasto. – Wiem, że się martwisz. Muszę to zrobić. Albo tam pojadę, albo mogę od razu zrezygnować z pracy i ochrony miasta – powiedziałam mu. Będę ostrożna. – Powinnaś poczekać – odrzekł. – Ile? Z jego oczu wyczytałam jasną odpowiedź: jak najdłużej. Musiałam to zrobić, ponieważ nie zawsze będzie mógł być u mego boku i musimy sobie z tym jakoś radzić. – Obiecaj mi, że jeżeli natkniesz się na następnego olbrzyma, nie rzucisz się na niego do mojego przybycia – poprosił. – Obiecuję. Olbrzym to anomalia. Spotkanie następnego jest bardzo mało prawdopodobne. – Mówię poważnie, Kate. Nie przeżyjesz następnego udaru. On też by tego nie przeżył. – Przysięgam. Stoimy teraz przed budynkiem Biohazardu. Mam nadzieję, że moje ciało będzie tak samo sprawne, jak przed urazem. – Jak oni skrócili OMKZC do „Biohazardu”? – pyta Julie. – Ośrodek powstał jako wydział Departamentu Policji w Atlancie. Przed zmianą wzywano na miejsca zbrodni specjalną ekipę sprzątającą. Oczyszczali miejsce z krwi, śladów rozkładu ciała, odchodów zwierzęcych i podobnych skażeń biologicznych, stąd „Biohazard”. Wychodzę z auta i kieruję się ku budynkowi. Julie dołącza do mnie. – Gdy nadeszła magia, szybko okazało się, że jej fizyczne objawy muszą być przebadane i poddane kwarantannie. Nie bardzo wiedziano jak się do tego zabrać i skończyło się na tym, że DPA utworzył podwydział Biohazardu. Nadano mu znajomo brzmiącą nazwę, żeby stworzyć pozory bezpieczeństwa. Podwydział rozrastał się w ciągu następnych lat, aż w końcu gubernator odłączył go rozporządzeniem wykonawczym. – Zatrzymuję się przy ścianie i wskazuję lśniący punkcik w granicie. – Wiesz co to jest? Julie mruży oczy. – Nie. – Ciemny turmalin. Budynek postawiono ze sprowadzonego ze Stone Moutain granitu, w którym występują naturalne inkluzje turmalinu. – Wiesz po co? Julie marszczy czoło. – Turmalin jest często używany do oczyszczania. Pod wpływem słońca lub ogrzewania wytwarza słaby prąd elektryczny. Jest też dobrym przewodnikiem magii, dzięki czemu ich bariera ochronna jest mocniejsza. – Co jeszcze? Spogląda na mnie. – Yyy… – Przepowiadanie przyszłości – podpowiadam. – Jest używany w jasnowidzeniu, pomaga tutejszym magom w badaniach. Chodź. Przechodzimy przez wielkie drzwi. Magiczne pole ochronne ściska mnie, dławiąc na chwilę, a potem zaraz znika. Jesteśmy w środku. Kiwam do strażniczki siedzącej z opancerzonym kontuarem recepcji. – Kate Daniels do Luthera Dillona. – Proszę wejść – odpowiada kobieta. – Pierwsze piętro, duże drzwi na prawo. Wspinamy się po kamiennych schodach. Mijają nas rozmawiający ludzie; głosy są ciche, czasem spokojne, a czasem wzburzone. Na piętrze skręcamy w prawo. Widzimy pusty korytarz, oświetlony błękitem magicznych latarni. – Kate? – pyta Julie cienkim głosikiem. – Mhm? – Pamiętasz mnie, prawda? Nie masz amnezji? Oh, Julie. Okręcam się na pięcie i przytulam ją. Przywiera do mnie. – Pamiętasz, jak zabrałam cię do Cypla Pelikana? Jadłaś krewetki i płakałaś. Dziewczyna pociąga nosem. – A jak kupiłyśmy twoją sówkę? Tamta baba chciała za nią trzydzieści dolców, a jak wróciłyśmy do domu musiałam zabrać ci ją siłą, żeby ją uprać? – Pamiętam. – Gdybym nawet miała amnezję, wciąż pamiętałabym, że cię kocham. Ściska mnie mocnej i puszcza. Idziemy korytarzem jakby nic się nie stało, wprost do wielkich, metalowych drzwi. Pukam i otwieram je. Przy stole laboratoryjnym stoi Luther, trzymający przezroczysty, plastykowy pojemnik, wypełniony suszonymi ziołami. Przyodziany jest w mocno sprany kitel i kwaśny wyraz twarzy. Na owym stole leży rozpostarte ciało łuskowatego, jaszczuropodobnego zwierzęcia. Luther nachyla się i posypuje odsłoniętą tkankę ziołami. Fuj. – No wiesz, Luther. Gdybym wiedziała, że jesteś taki głodny, wzięłabym coś na wynos. Mag odwraca się na dźwięk mojego głosu. – Ty! – Ja. – A to co? – Spogląda na Julie. – Mini ty? – Julie, to Luther Dillon. Uważaj na niego, jest jędzowaty. Luter, poznaj Julie, moją przybraną córkę. – Pokazujesz jej co i jak? – Czarownik przygląda się jej baczniej, mrużąc oczy. – Jaką masz magię? Wykrywaczka? Masz pod ręką wykrywaczkę i nie podzieliłaś się? Niefajnie, Daniels. Bardzo nieładnie z twojej strony. – Dzielenie się działa w obie strony. Luther rozkłada ramiona. – Wszystko co Moje jest Twoje, a Twoje jest Moje. – Ewangelia według Świętego Jana, rozdział siedemnasty. Prośba za uczniów – mówi Julie. – Ale nie wersja Króla Jakuba. Prawidłowo. Wersja Króla Jakuba zawierałaby historyczne zaimki dzierżawcze. – Nowy Standard Amerykański – mówi Luther. – Jestem dumnym patriotą. – Czy to jeden z jaszczurów, który wylazł z ciała olbrzyma? – Pytam zanim zaczną próbować olśnić się wzajemnie swoją błyskotliwością. – Tak. Musiałem się o nie wykłócać z Biurem Dochodzeniowym stanu Georgia oraz wojskiem. Posypałem je bylicą. Nieźle. Lutherowi można przypisać różne wady, ale nie głupotę. Podchodzę i przyglądam się truchłu. – Dlaczego bylica? – pyta Julie. – Zdaje mi się, że ona chroni przed złem? – Ponieważ jest związana z boginią Nu Wa – wyjaśnia czarownik. – Nie bez powodu Nu Wa jest wyobrażana w starożytnej sztuce chińskiej jako postać z ludzką głową i ciałem wija – dorzucam. Luther zerka na zegar. – Trzy, dwa… Jeden. |
Odsłonięty mięsień zmienia barwę na jaskrawą, szmaragdową zieleń.
– Drakonoid – wyrokuję. Z deszczu pod rynnę. Luther wpatruje się w sufit i wydaje sfrustrowany dźwięk. – Dlaczego to są złe wieści? – pyta Julie. – Istnieją cztery udokumentowane przypadki spotkań z prawdziwym smokiem – tłumaczy jej Luther. – To UFO naszej epoki. Niewiele o nich wiemy. Nie, wróć. Mamy szeroką gamę mitów, więc wiemy czym mogą być, ale nie ma prawie żadnych dowodów empirycznych na potwierdzenie tych bredni. Wiemy natomiast, że są istotami o ogromnej mocy magicznej. Trzy przypadki miały miejsce podczas rozbłysku. – Drakonoid to uniwersalna nazwa dla wszystkich proto-smoków – wcinam się. – Proto-smok jest czymś w rodzaju prymitywnego smoka. To nie całkiem smok, ale na pewno nie zwykły jaszczur, czy żmij. Są na wskroś przesiąknięte magią. Jeśli Zaklinacz może je wezwać, to gdzie kończą się jego możliwości? – Myślałam, że już walczyłaś ze smokiem – zauważa Julie. – Nie, to był nieumarły smok. Kupka kości ze słabą pamięcią dawnych dni. Jeśli Zaklinacz wezwie smoka, będziemy w czarnej dupie. – To nawet nie musi być smok – dodaje Luther. – Wystarczy wielki jaszczur i mamy pozamiatane. Nie mamy protokołów określających jak z nim walczyć. Nikt nie wie, czego się spodziewać. Musielibyśmy walczyć na ślepo. To miasto nie jest gotowe na smoka. – Zerkam na Julie – kolor? – Taki sam, miedziany. Tak podejrzewałam. – Miedziany? – Luther jest zaskoczony. – Co rejestruje się w tym kolorze? Czego mi nie mówisz, Daniels? Nie ma sensu okłamywać dalej samej siebie. Biorę głęboki wdech. – To chyba djinn. Luther opada ciężko na krzesło. – Na ile jesteś pewna? – Na tyle, żeby powiedzieć to na głos. Czarownik przeciąga dłonią po twarzy. – Wiesz, gdyby powiedział mi to ktoś inny, uśmiechałbym się i potakiwał, a potem zadzwonił do krewnych i doradził natychmiastową hospitalizację na oddziale psychiatrycznym. – Wiem. – Czy djinn to kłopot, bo jest istotą wyższą? – dopytuje Julie. Przytakuję. Prawdziwi bożkowie nie mogą ukazywać się, chyba że podczas rozbłysku, gdy magia płynie długim, nieprzerwanym strumieniem. W innych przypadkach bożkowie ucieleśniają się jako konstrukt ich woli lub awatar czy kukła. Ich moce w tychże formach są mocno ograniczone. Większość napotykanych w tym świecie stworzeń powstało z ludzi i zyskało moce lub ich wrodzone, ludzkie moce były znacząco większe niż u przeciętnego człowieka. Jednak nawet wtedy uzależnione są od magii. Fomoriańskie demony zaatakowały podczas rozbłysku, a rakszasowie robili wypady do naszego świata przez portal i uciekali do siebie, gdy magia odchodziła. Djinn i smoki to zupełnie inna para kaloszy. – Jak się z nim zetknęłaś? – pyta mnie Luther. – To długa historia. Czarownik wstaje i pociąga jakąś dźwignię. Na stół laboratoryjny opada gruba, metalowa pokrywa, skrywając truchło jaszczura. Przez oczka pokrywy i stołu przeciąga łańcuch, okręcając go kilka razy dookoła, zamyka go na kłódkę i znika w pomieszczeniu obok. Chwilę później wyłania się z trzeba kubkami i dzbankiem kawy. Rozpoczynam opowieść od spotkania z ghoulami, prześlizgując się po takich szczegółach jak donoszący o ghoulach Ghastek, opieka nad miastem oraz mikroskopijne udary. Czarownik szybko łączy elementy zagadki. Mamy zrzędliwego sąsiada, który jakimś cudem wplątał się w romansik z władającym ogromną magiczną mocą kolesiem z mitologii arabskiej. Spełnił trzy życzenia, a potem magiczna moc przemieniła ofiarę w giganta. Olbrzym ukarał Gildię za przeszkadzanie mu w wypełnieniu zadania. Wszystko to wskazuje na djinna. One spełniają życzenia, pochodzą z tego regionu i niełatwo zapominają urazy. Ta teoria jest solidna, jak żółty ser – niby cała, ale ma dziury. Wciąż nie wiemy czego dokładnie chce djinn, dlaczego zbiera ghoule i w jakim celu porwały one Eduardo. Gdy kończę, Luther sapie głośno. – Nieograniczona moc w rękach tego gościa, a on życzy sobie zmiażdżenia motoru sąsiada, kradzieży dziecięcych dekoracji oraz przywołuje potwora, żeby pożarł wszystkie koty. – Los okazał się dla nas łaskawy. Mogło się skończyć znacznie gorzej. – Taki pokaz mocy wymaga istoty wyższej, czyli masz rację. Choć brzmi to dziwacznie, mamy w mieście djinna. Ale dlaczego teraz i tutaj? Sama zadaję sobie to pytanie. Jeśli djinn naprawdę istnieje, stanowi takie samo zagrożenie dla Rolanda, jak i dla mnie. Czy to jest jakiś super-sprawdzian? Czy mój kochający tatuś przysłał mi ten wspaniały prezent, by zobaczyć jak i czy sobie z nim poradzę? Czy to jego sposób na podważenie mojej pozycji, unikając osobistego zaangażowania? A może to nie ma nic z nim wspólnego? Trudno powiedzieć. – Jeśli to djinn, to jaki typ? – marszczy brwi Luther. – marid, ifrit czy shaytan? – Na pewno nie jann – rozważam na głos. – One nie mają tyle mocy. Może marid, jeśli jednak wierzyć literaturze, są żywiołakami. – Ale to maridy opisywane są jako olbrzymy – oponuje Luhter. – To prawda. Mam tu coś dla ciebie. – Wyciągam z worka torebkę zbrudzonych szkiełek. – Znaleźliśmy pierścień zeszklonego piasku wokół auta Eduardo. Wydaje mi się, że użyto go jako kotwicy teleportacyjnej. Musimy wiedzieć skąd pochodzi. Czarownik bierze torebkę i trzyma ją pod światło. Mruży oczy. – A co to jest, to wijące się, błyszczące coś wewnątrz szkła? W szkle znajdują się jedynie drobinki kurzu. Sprawdziłam to szkłem powiększającym. Wzdycham. – Luther, nie wszyscy mają zdolność magicznego widzenia. Nie dostrzegamy tego, co ty. Otwiera torebkę i zanurza palce w piasku. – Ooo. To jest coś. – A co? – pyta Julie. – Jeszcze nie wiem, ale na pewno coś. Magowie. Wieczne zagadki. – Uważasz, że to trzyżyczeniowy cykl? – pyta Luther. – Spełnia trzy życzenia, a potem opętuje ciało? Dlaczego? – Nie wiem. Mogę porozmawiać z Mitchellem? Proszę? – Możesz spróbować. Ja to zrobiłem ubiegłej nocy, ale bez powodzenia. Wziąłem nawet przepyszną padlinkę, ale nie chciał wyjść z nory. – Spróbuję. – No dobra – zgadza się mag. – Wezmę broń usypiającą na wypadek, gdyby magia poszła precz. – Czy to niebezpieczne? – ciekawi się Julie. – Tak – odpowiadam. – Masz zostać z Lutherem. Możesz przyglądać się z balkonu. – Ale… – Jeśli ze mną pójdziesz, Mitchell nie będzie chciał wyjść. Buzia jej markotnieje. – Dobrze. KONIEC Rozdziału 16 |