Magia szura - Rozdział 23 - Roland
Do Applebee’s wkraczam w moich ciuchach roboczych: luźne, ciemne spodnie, szary sweter, trzewiki i prosta, czarna kurtka. Sarrat spoczywa za plecami. Curran idzie obok. Chciał założyć spodnie dresowe, ponieważ „rozrywają się łatwiej”. Spytałam, czy może załatwić mu jeansy striptizera, żeby nie wyglądał w tym dresie jak ruski gangster ze starych filmów, na co śmiertelnie się obraził, ale założył normalną parę jeansów.
Julie wzięła ze sobą toporki Kestrel. Poza tym założyła wielkie, czarne buciory ze stalowymi noskami, wydziergany przeze mnie burgundowy sweter, a do tego krótką, plisowaną spódniczkę. Nie włożyła rajstop, choć jest zimno. Trzeba przejść nad tym do porządku dziennego. Hostessa przygląda się nam trojgu i wskazuje na wiszący nad jej głową napis. – Przykro mi, proszę państwa, ale nie wolno wnosić broni. – A co jeśli moje pięści są zabójczą bronią? – pyta Julie. Z zaplecza wyłania się kierownik, dostrzega nas i prawie biegnie w naszym kierunku. – Możesz zatrzymać swoje pięści – poucza dziewczynę hostessa – ale… Kierownik zatrzymuje się z przytupem przed nami. – Tędy proszę. Stolik już na państwa czeka. Prowadzi nas na tył sali restauracyjnej do sześcioosobowego stolika przy oknie. Ojciec siedzi przy nim sam, odziany w prostą, brązową szatę. Materiał jest sfatygowany, a kaptur postrzępiony. Stara się wyglądać jak najbardziej dyskretnie, jego magia jest skompresowana i ciasno go otula. Nieźle wychodzi mu zgrywanie nieszkodliwego, ale ja wiem lepiej. Gdy podchodzimy odrzuca kaptur, ukazując twarz. D’Ambray porównał to kiedyś do „wschodzącego słońca”. Powiedzieć, że Roland jest przystojny, byłoby rażącym niedopowiedzeniem, jak porównanie huraganu do bryzy. Ojciec jest pięknym mężczyzną, proporcje jego twarzy są idealne, skóra ma odcień brązu, kwadratowa szczęka okolona jest krótką, siwiejącą brodą, ma pełne usta i prosty nos, wysokie kości policzkowe i duże, brązowe oczy pod gęstymi brwiami. Widząc takie oblicze można zapomnieć o całym świecie. Są w Biblii, w Księdze Hioba, dwa wersety mówiące, że mądrość nie z wiekiem przychodzi, ale to duch w człowieku, To Wszechmogącego tchnienie go poucza. Gdy patrzy się w oczy mojego ojca, jego duch odpowiada spojrzeniem. Jaśnieją mocą, jakby wypełniała go czysta magia, nie licząca lat, ale niezwykle żywotna. Ten człowiek stąpał po ziemi zanim spisano Biblię, a jego mądrość jest wielka i wieczysta jak Góry Sarawat. Owa mądrość nie chroni go przed popełnianiem zwykłych, ludzkich błędów i nie uodparnia na angażowanie się w takie małostkowe sprawy jak zemsta, kara, czy zamordowanie mojej matki, ponieważ uważał, że jestem zbyt niebezpieczna, by się urodzić. Taa, to ostatnie psuje cały efekt. Idąca za mną Julie potyka się, ale odzyskuje równowagę. Curran nie wygląda na jakkolwiek poruszonego. Były Władca Zwierząt nie ulega łatwo emocjom. Curran podchodzi do stolika i wyciąga dwa krzesła. Siadam w środku, a Julie z boku; jeśli coś pójdzie nie tak, wepchnę ją do sąsiadującego boksu w ułamku sekundy. Curran siada obok mnie. Ma zrelaksowany, trudny do odczytania wyraz twarzy. Kierownik już czeka na zamówienie, a jego mina wyraża zupełne oddanie. – Mrożona herbata – mówię. – Poproszę colę – zamawia Julie. – Mrożona herbata – prosi Curran. – Dla mnie też mrożona herbata. To wszystko – kończy Roland. Kierownik odchodzi. – Mógłbyś powstrzymać się przed rzucaniem zaklęć na naszego kelnera? – pytam. – Żywię wstręt do marnej obsługi – odpowiada z uśmiechem. – Pozwoliłem sobie zamówić nadziewane ziemniaki oraz krążki cebulowe. Niezmiernie się cieszę z naszego spotkania. Muszę odegrać swoją rolę. – Wieża, ojcze. Ma zniknąć. – To nie jest wieża. Zaledwie wysoki budynek. Wyciągam polaroidy z kurtki i rozkładam je na stole. – To jest model wieży. – Uznajemy to za przejaw agresji – odzywa się Curran. – Chcesz wojny, będziesz ją miał. – Buduję rezydencję – odpiera zarzuty Roland. – Po co? – Żeby być bliżej ciebie, rzecz jasna. Nie przepadam za hotelami, a chcę mieć wygodny kat do spania, gdy cię będę odwiedzał. – Nie chcę żebyś mnie odwiedzał. – Rodzice nie zawsze robią to, czego oczekują od nich dzieci – kwituje Roland. – Czasem zjawiają się bez uprzedzenia i strofują za nawyki żywieniowe. À propos, ustaliliście już datę ślubu? – Nie zmieniaj tematu – warczę. – Kwiatuszku, nabyłem tę ziemię. Nie możesz mi zabronić zbudować na niej co zechcę. Jeśli jednak tak to cię martwi, mogę określić, że budynek będzie jednopiętrowy. Tak, a obie kondygnacje będą miały po trzydzieści metrów wysokości. – Budynek musi mieć mniej niż dwadzieścia metrów wysokości. Roland uśmiecha się. – Jak sobie życzysz. Zjawia się kelner, niosący szeroką tacę z drinkami, nadziewanymi ziemniakami, chrupiącymi krążkami cebulowymi, paluszkami mozarelli oraz precelkami z sosem piwnym i zaczyna ustawiać je na stole. Ojciec zamówił chyba wszystkie możliwe przystawki. – Skoro ustąpiłem w sprawi budynku, przejdźmy do tematu wesela. Kiedy przestaniecie żyć w grzechu? – A to dobre, szczególnie z twoich ust. To ile żon miałeś? – Ostatnio tylko jedną. – No tak, a w dodatku ją zamordowałeś. Kelner ściska kurczowo stosik małych talerzyków do przystawek. Roland wzdycha. – Nie mówmy o tym teraz. – Była moją matką. Kelner prawie upuszcza cebulki. – Tak. Bardzo ją kochałem. Kelner ustawia ostatni talerzyk i pyta: – Czy mogę przyjąć zamówienie? – Frytki z sosem – decyduje Julie. – Wszystko jedno – mówię. – Jakieś mięso – zamawia Curran. Ojciec zwraca się do kelnera: – Zamówienie dziewczynki zostaje, dodatkowo proszę Shirley Temple. Córka lubi baja tacos; krewetki mają być leciutko podsmażane, bez cebuli; do picia mrożona herbata jeżynowa z dodatkową porcją cytryny. Mój przyszły zięć lubi jagnięcinę, średnio wysmażoną, bez pieprzu, gotowane ziemniaki z masłem i solą, ale bez kwaśnej śmietany oraz piwo Newcastle Werewolf, choć zadowoli się Brown Ale lub Blue Moon. Natomiast ja wezmę stek na burbonie i szklankę czerwonego wina. Kelner niemal salutuje przed odejściem. Ojciec kazał nas obserwować. Nie tylko śledzić, ale obserwować na tyle gruntownie, że zauważyli jak wybieram gotowaną cebulę z posiłków. – Jeśli przestaniemy udawać zwykłych ludzi, ta rozmowa przebiegnie o wiele bardziej gładko – rzuca Roland, zanurzając precelka w sosie. – No dobra. Ilu masz szpiegów na naszym terytorium? – Tylu ile trzeba. – Uśmiecha się. – Nic na to nie poradzę. Taki już los rodziców. Nawet jeśli nie są mile widziani w życiu swoich dzieci, muszą obserwować je z daleka i być gotowi je chronić oraz udzielić im pomocy. Obserwować z daleka… Interesujące. – Nie odpowiedzieliście co z weselem. – Dlaczego tak ci na tym zależy? – Uznaj mnie za staroświeckiego. Ludzie gadają. Pytają kiedy i czy przekształci się to w formalny związek. – Co za ludzie? – D’Ambray – stwierdza Curran. – A jak miewa się preceptor? – pytam. – Nie widuję go ostatnio. – Ojciec wzrusza ramionami. – Wziął sobie dłuższy urlop. Coś w rodzaju podróży, by odnaleźć siebie. – To był twój, czy jego pomysł? – pyta Curran. – Wspólny. Kelner pojawia się z napojami, opróżnia tacę i znika. Hugh został wygnany w ramach kary za porażkę. – A kiedy d’Ambray jest na urlopie, nie jesteś odpowiedzialny za jego wybryki. Wygodne – zauważam. – Nieprawdaż? – mówi z uśmiechem Roland. Wrr. – Wasz ciągły upór przy niefinalizowaniu związku powoduje poruszenie. Misterne intrygi dostarczają oczywiście dużo zabawy, niemniej ta judeochrześcijańska epoka podchodzi do tego dużo surowiej, co jest nawet obecne w języku. „Żyć w grzechu”, „uczynić uczciwą kobietą”, „żyć na kocią łapę” – tu spogląda znacząco na Currana. – A może nie macie pieniędzy na ślub? – Przestań! – Denerwuję się. – Jak rozumiem, kończą wam się zasoby finansowe. No nie, dlaczego porusza ten temat? Curran bierze łyk piwa. – Twoi szpiedzy nie sprawdzili się. Nie straciliśmy pieniędzy. Zmieniliśmy rezerwę gotówkową w nieruchomości. Pieniądz traci na wartości, dewaluuje się, a ziemia nie. Nie da się lepiej wykorzystać pieniędzy. Jeśli jednak brakuje ci gotówki, daj nam znać. Możemy szybko upłynnić część nieruchomości. Dostało mu się. – Będę miał to na uwadze. Nie chcę zrzędzić, ale bardzo chciałbym poprowadzić cię do ołtarza, Kate. Bądź uprzejma, bądź uprzejma, bądź uprzejma… – Nie. No i proszę. Udało się. – A co jeśli jesteś brzemienna? – A co to ma do rzeczy? – Chyba nie chcesz rodzić bękartów. To nie wychodzi nikomu na dobre. Walę czołem w stół, żeby nie zrobić mu krzywdy. Zjawia się posiłek. Biorę baja tacos i jem je z czystej rozpaczy. Potrzebuję paliwa, by kontynuować tę rozmowę. – Jak idzie ci w szkole? – pyta Roland Julie. Robię się super czujna. – Dobrze – odpowiada Julie. – Dziękuję. Dostałam szóstkę z wypracowania o Danielu. – Wykorzystałaś Apokryfy? – pyta ojciec obojętnym tonem. – Oczywiście. Apokryfy to zbiór starożytnych pism, które z różnorodnych przyczyn występują lub nie we współczesnych wersjach Biblii. Wśród nich znajduje się cały rozdział o Danielu. Prawdziwy Daniel był twardzielem, w odróżnieniu od swojej nowoczesnej wersji, która kładzie nacisk na pokorę i bierny opór. Możliwe że dopatruję się w tej wymianie zdań dodatkowych, ukrytych znaczeń, ale sposób w jaki odnoszą się do siebie sugeruje, że nie jest to ich pierwsza rozmowa. Julie będzie się gęsto tłumaczyć. Wolałabym żeby ojciec przestał wtrącać się w moje życie. Roland zwraca się do mnie: – Twoja babcia jest słabego zdrowia. Kto? Co? Gdzie? – Babcia nie żyje. – Mówię o tej ze strony mamy. Zamieram. – Twoja babka żyje – Ciągnie Roland. – Ledwo. Ma już osiemdziesiąt dziewięć lat. Odwiedzam ją czasem i muszę powiedzieć, że ostatnimi czasy gwałtownie podupada na zdrowiu. – Wie, co stało się z jej córką? Roland kręci głową. – Wie tylko że umarła. Bardzo unika wypowiedzenie imienia mojej matki na głos. |
– Jest świadoma twojego istnienia. Nie zostało już jej wiele czasu. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, mogę zorganizować transport, żebyś mogła z nią porozmawiać zanim będzie za późno.
Świat wywraca mi się do góry nogami. W ogóle nie pamiętam mamy. Żadnego wspomnienia twarzy, głosu, czy nawet zapachu. Macha mi przynętą przed nosem i nie wiem, kogo bardziej nie lubię, jego za wykorzystywanie jej pamięci, czy siebie, bo rozważam, czy złapać się na nią. – A gdzie jest? – pytam. – W Seattle. No i już wiadomo. Chce żebym wyjechała z miasta, jak najdalej od ifrita. Niezły wabik wybrał. Jasne że zaaranżuje transport do Seattle. Nic nie wspomniał o zorganizowaniu podróży powrotnej. – Możesz tam być już za trzy dni. Za trzy dni Eduardo będzie martwy. Curran zerka na mnie i widzę ostrzeżenie w jego wzroku. Tak, wiem, Roland próbuje odciągnąć moją uwagę i wyciągnąć z miasta. Z niewiadomej przyczyny nie chce, żebym rozprawiła się z djinnem, dlatego też powinnam tu zostać i to zrobić. – Przykro mi, ale muszę zrezygnować. – Powiedzenie tego szarpie moją duszę. – Mam tu sprawy do załatwienia. – Kate, nie będzie drugiej szansy. – Nie będę dręczyć staruszki, która w życiu nie widziała mnie na oczy, w ostatnie dni jej życia. Tu jest moje miejsce. Muszę zająć się pewną sprawą i nie mogę wyjechać, dopóki jej nie zakończę. – Jak chcesz – kwituje Roland, bez cienia zawodu w głosie. Świetnie zagranie, tato. Mam ochotę dziabnąć go widelcem. Brzydko postąpił. – Poza tym ty najlepiej znałeś Kalinę. Przyglądam mu się bacznie i widzę, jak kąciki jego oczu drgają, gdy wypowiadam jej imię. Gorzka pigułka do przełknięcia, tatku? Nie dziękuj, poczęstuj się jeszcze jedną. – Może ty mi o niej opowiesz? Towarzyszyłeś jej do samego końca. Widziałeś jak uchodzi z niej życie. Roland upija łyk wina. – Jeśli chcesz się dowiedzieć, jak umarła twoja matka, opowiem ci o tym, kwiatuszku. Wystarczy porosić. Daj sobie spokój. Daj sobie spokój, bo tam śpią demony. Pieprzyć demony. Muszę wiedzieć. – Opowiedz mi jak umarła. Roland czeka. Ranimy się wzajemnie, udając że to nie boli. Mam ochotę jadowicie wycedzić to słowo, ale nie chcę dać mu tej satysfakcji. Staram się, by zabrzmiało swobodnie. – Proszę. – Na południowym krańcu Wolf Trap znajduje się taka mała kafejka. Tam właśnie spotkaliśmy się po raz pierwszy. Wolf Trap w stanie Wirginia, to znajdujące się na północny zachód od Arlington miasto, od podstaw zbudowane przez Zakon. Tam też Zakon Miłosiernej Pomocy ma swoją kwaterę główną – Wolf’s Trap. Mama pracowała jakiś czas dla Zakonu. A ojciec odwiedzał miasteczko, chodził jego ulicami, pod nosem dziesiątek rycerzy i rycerek, wiedząc że biegliby na wyścigi żeby go zabić, gdyby dowiedzieli się kim jest. – Siedziała sama przy stoliku, czytała książkę i piła kawę z wyszczerbionej, białej filiżanki. Jego głos oczarowuje, przepełniony tęsknotą, miłością i żalem. Wolałabym wierzyć, że to fałsz, ale jego wyznanie wydaje się tak szczere i prawdziwe. – Słońce przeświecało przez okno, a jej włosy jaśniały jak najczystsze złoto. Usiadłem przy jej stoliku i spytałem dlaczego nie poprosiła o inną filiżankę. Odpowiedziała, że w niedoskonałości można odnaleźć niepowtarzalne piękno. Żadna inna filiżanka nie będzie wyszczerbiona tak samo. Przypomniało jej to, by zwracać uwagę na drobne szczegóły życia, gdyż każda chwila może przynieść doświadczenie, które na zawsze ją odmieni. Gdy uznała, że ma dość uciekania, znowu ją tam znalazłem, w owej kafejce, siedzącą przy tym samym stoliku. Przysiadłem się i powiedziałem jej, że ją kocham, że już nie musi uciekać, że jeśli chce dostać księżyc, ściągnę go dla niej z nieboskłonu. Odparła, że jesteś przepięknym dzieckiem, częścią mnie, że jesteś wspaniała. Ujęła mą dłoń, ucałowała palce i powiedziała: „Kocham cię. Nie szukaj jej”. Po czym dźgnęła mnie w oko. Ból w jego oczach jest przeszywający, wciąż żywy i nie wyblakły po niemal trzydziestu latach. – Wiedziała, że twoje istnienie jest rzuconym wyzwaniem. Zdradziła mnie dla twojego dobra. To nie była sprawa osobista. Skorumpowała mojego generała i zakpiła z naszego związku. Rdzeń mojej potęgi, najbliższe mi osoby wiedziały o tym i spodziewały się odzewu. Wymagały tego moja duma i pozycja. Sięgająca tak głęboko zdrada wymaga publicznej kary. Voron był zaledwie pionkiem w jego rękach. Ty byłaś maleńkim dzieckiem i nie ponosiłaś odpowiedzialności za to co zaszło. Zatem kara musiała być wymierzona twej matce. Gdy wbiła ten nóż, zrozumiałem że poświęciła swe życie, byś ty nie straciła swojego. Z jej śmiercią miały umrzeć wszystkie publiczne żądania zemsty. Zatem uhonorowałem jej życzenie i zabiłem ukochaną kobietę dla dziecka, które pomogłem powołać na ten świat. Po tych wszystkich latach on wciąż ją kocha. Musiał kochać ją ponad wszystko, a stał się zarówno narzędziem, jak i przyczyną jej śmierci. Gdyby jej nie kochał, nie zgodziłby się na moje poczęcie. Nie nasączałby mnie swą mocą i nie musiałby niszczyć tego, co stworzył z miłości. Powiedziałam mu, że nasza rodzina składa się potworów, a on mnie poprawił. Stwierdził, że jesteśmy wspaniałymi i potężnymi potworami. Jednak potęga nie ma tu znaczenia. I tak jesteśmy przeklęci. – Matka pokochała cię zanim się urodziłaś. Nic i nikt, nawet ja ze swoją całą mocą, nie mogło tego umniejszyć. Pragnąłem jej bardziej niż czegokolwiek innego w moim życiu. Pomyśleć tylko, że moja potęga została pokonana przez coś tak prostego i pierwotnego – miłość matki do dziecka. [Harry Potter? ;)] Wyciąga rękę i dotyka mojej dłoni. Zbyt późno uświadamiam sobie, że opuściłam barierę ochronną i moja magia wypełniła salę, doskonale widoczna dla każdego z darem postrzegania nadprzyrodzonego. – Twoja magia jest piękna, moja córko – mówi Budowniczy Wież, a jego oczy jaśnieją mocą. – Powinnaś pokazywać ją częściej, gdyż jesteś doskonała. *** Gdy kończymy jeść Julie oznajmia, że jest jej zimno, a Curran proponuje, że odprowadzi ja do auta po bluzę. Wstają jednocześnie i wychodzą. Chwilę później zjawia się nasz kelner i stawia przede mną talerzyk z kawałkiem tortu czekoladowego. Spoglądam na Rolanda, ale on kręci głową. – To nie ja. – Pani towarzysz zamówił go wychodząc – wyjaśnia kelner, po czym stawia kawę przed Rolandem i wychodzi. Czekolada jest droga. Odkrawam plasterek widelczykiem i próbuję. Rozpuszcza się na języku. Będę jeść go powolutku. – Myślisz, że on naprawdę cię kocha? – Kocha. Musimy zmienić temat zanim znowu zacznie przynudzać o ślubie. – Ojcze, dlaczego nasza magia odbija się od opętanych przez ifrita ludzi? Czy to ze względu na bliskość geograficzną? Ależ ze mnie mistrzyni podstępnego wyciągania informacji… – A czego próbowałaś użyć? – Słowa mocy. – Pamiętam. Najgorszy ból jaki przeżyłem w dzieciństwie. Chciałbym cię uczyć. Tyle rzeczy jeszcze nie wiesz, kwiatuszku. Pomogę ci rozeznać się we wszystkim. Przynajmniej daj sobie pomóc na tyle, żebyś nie popełniała elementarnych błędów. – Potraktowałeś ifrita słowem mocy? – Miałem osiem lat. Och. – Poza tym zrobiłem to wyłącznie dlatego, że mi tego zakazano. – Roland upija łyk kawy. – Chciałem wiedzieć, co się stanie. To podobne do mnie. Też bym tak zrobiła. [Użyła słowa mocy na żywej istocie, by zaspokoić ciekawość?] – Częściowo masz rację, opór wynika z bliskości geograficznej i błędnej oceny twojego pra–pra–pra–pradziadka… – Marszczy brwi. – A tak, dobrze. Pra–pra–pra–pradziadka. Gdy pewien ifrit zagroził granicom jego terytorium, ten uznał, że dobrym pomysłem będzie dziecko mieszanej krwi. Poślubił kobietę, będącą w połowie ifritem. To była jego czterdziesta żona. Począł dziecko, córkę, która z godnie z oczekiwaniami była częściowo odporna na magię ifritów i nieustraszona w walce. [Hej, to Kate też powinna być odporna :p] Znajdowała się daleko w kolejce do sukcesji, więc nie przejmował się nią. Kiedy stwierdził, że czas się nią przejąć, było już za późno. Bararu, Jutrzenka, Gwiazda Doliny, wycięła sobie drogę przez potomstwo władcy wprost do jego serca i przejęła tron. Była twoją pra–pra–prababcią. – Wyrżnęła w pień rodzeństwo, a potem ojca? – No cóż, trzeba jej oddać sprawiedliwość, on stracił przedtem mężczyznę, którego chciała poślubić. – Dlaczego to zrobił? – Chciał sprawdzić jej możliwości. Stała się zbyt popularna w armii. Opieram podbródek na pięści. – Co za podnosząca na duchu historia, tato. – Nazwałaś mnie tatą. – Uśmiecha się na to Roland. – To bez znaczenia. Czy któryś z członków naszej rodziny zasłynął z czegoś niezwiązanego z przemocą? – Twój pra-pra-pradziadek wynalazł lekarstwo na Plagę Bezbożnych. Był to bardzo zaraźliwy szczep grypy i istniało zagrożenie, że wyniszczy ludzką populację na całym kontynencie. – Dobrze wiedzieć. – Oczywiście czuł się zobowiązany to zrobić, ponieważ jego brat przyczynił się do jej powstania. Gapię się na niego w milczeniu. – Historia dostarcza nam ważnych lekcji – dodaje Roland. – Na przykład ja nie mam zamiaru mordować Currana. Nie może go zabić dopóki obowiązuje nasze porozumienie. – A co, boisz się, że odbiorę ci tron? – Nie, nie chcę przeżywać boleści związanej z przymusem zabicia cię, kwiatuszku. Mhm. – Boleść. – Nie ufasz, mi. – Nie. Uśmiecha się, a ja uświadamiam sobie, że tak wygląda rodzicielska duma. Ojciec jest ze mnie dumny, bo mam na tyle rozumu, żeby spodziewać się zasadzki z jego strony. Szkoda że nie ma do niego jakiejś sekretnej instrukcji postępowania, żebym wiedziała jak sobie z nim radzić. – To jak będzie? – pyta Roland. – Możesz uczyć mnie tu i teraz. Potrzebne mi są informacje o ifritach. Nimrod zastanawia się przez ułamek sekundy. Zaledwie mgnienie oka, ale uważnie mu się przyglądałam. Z jakiegoś powodu bardzo nie chce opowiedzieć mi o tych djinnach. – No dobrze. Możemy pożytecznie wykorzystać czas, jaki uprzejmie dał nam mój przyszły zięć. Odpowiedz na jedno moje pytanie, a ja odpowiem na twoje. Nic nie przychodzi łatwo. – Dobra. – Gdy Hugh przyjechał zabić Vorona, w jego domu nie znalazł śladu bytności dziecka. Wiem, że byłaś w lesie, ale gdzie podziały się twoje rzeczy osobiste? Czyli on i Hugh ucięli sobie pogawędkę zanim preceptor został wygnany. – Hugh nie szukał zbyt dobrze. Voron znał jasnowidzkę. Wydaje mi się, że powiedziałam mu coś o przyszłości, co skłoniło go do tak dalece posuniętej ostrożności. Zawsze gdy wybierałam się do lasu, pakowałam rzeczy do worka marynarskiego i zakopywałam go pod sosnami na wzgórzu za domem. – Musiały być jednak inne oznaki twojego istnienia – dziwi się Roland. – Życia nastolatki nie da się spakować w jedną torbę. – Moje się dało. Tygodniowa zmiana bielizny, dwie pary jeansów, pięć koszulek, sweter i dwie pary butów. Sztylety, pas i szabla. Szczoteczka do zębów i szczotka do włosów, no i ulubiona książka. To wszystko. Cały swój dobytek mogłam spakować do torby w kilka minut i było tak jakbym w ogóle nie istniała. Roland patrzy na mnie z dziwnym wyrazem twarzy. – Możesz zadać pytanie dodatkowe. – Zabawki, kosmetyki, biżuteria, sukienki, ładne buciki, kotek lub piesek? Śmieję się z niego. – Nie miałaś nawet zwierzątka – dorzuca ojciec z żalem w oczach. Faktycznie się przejął. – Zwierzątka uczą dzieci empatii. Voron chciał zrobić ze mnie psychopatkę. Poza tym często nagle wyjeżdżaliśmy i nic nie mogło trzymać nas w danym miejscu. – Życie dziecka winno być przepełnione radością. Boli mnie świadomość, że żyłaś w taki sposób. – Gdyby to od ciebie zależało, wcale bym nie żyła. Roland wzdycha głośno. – Moje kolej. – Tak, jak ustaliliśmy. Możesz zadać mi jedno pytanie. Dobrze się zastanów. Najważniejsza część walki o uzyskanie odpowiedzi to zadanie właściwego pytania. Jest tyle spraw, o które muszę zapytać. Jedno pytanie to zaledwie czubek góry lodowej. Muszę zadać najważniejsze. – Jeśli ifrit jest uwięziony w pradawnym amulecie, co ma nadzieję osiągnąć, spełniając trzy życzenia właściciela owego kolczyka, zmieniając rzeczonego człowieka w olbrzyma niszczącego Atlantę, a następnie powtarzając ten proces? – Skąd wiesz, że to ifrit? – Z wizji. – Nosił biżuterię? – Tak. Złoto z dużymi, zielonymi kamieniami. – Szmaragd lub perydot. Czyli to sułtan. Musze się powstrzymać przed zadaniem następnego pytania. Powiedział, że ma być tylko jedno, a za złamanie reguł będzie kara. – Można by pomyśleć, że ifrit w pozycji sułtana nosiłby rubiny, ponieważ jest to kolor ognia. Z drugiej strony ludzie mieszkający na Półwyspie Arabskim cenią sobie szmaragdy wyżej niż jakiekolwiek inne kamienie szlachetne, ponieważ są zielone, a ich kraina sucha i jałowa. Ale djinny nie są ludźmi. Nimrod pochyla się, patrząc chytrze. – Można by tak pomyśleć. Można by też odświeżyć wiedzę z geologii i sprawdzić, że najczystszy perydot można znaleźć w „harraat”, polach lawy na zachodzie Arabii Saudyjskiej. Gdy tamtejsze wulkany wybuchały, wynosiły perydoty z głębi komór magmowych. Djinny cenią owe kamienie, ponieważ zastały skąpane w ognistym układzie krwionośnym planety. Noszą je tylko najwyższe rangą ifrity. Kelner podchodzi, by dolać mu kawy. – Bóg stworzył ludzi z gliny, a djinny z bezdymnego ognia – ciągnie Roland po odejściu kelnera. – Nawet ludzie nie obeznani z Koranem znają ten werset. Czy zastanawiałaś się kiedyś nad ukrytym w tych słowach znaczeniem? – Ludzie zostali stworzeni z gliny. Jesteśmy powiązani z Ziemią i glebą; nasza magia to jej magia. Ponadto gliniasta gleba jest ekstremalnie trudna do zaczarowania. – Ale możesz zaczarować gliniany garnek. Zastanawiamy się nad tym. – Żeby zrobić gliniany garnek, trzeba dodać wody do materiału, a ona przyjmuje czar, a potem jeszcze wypalić go w ogniu. – Właśnie. – Czyli djinny posiadają o wiele więcej magii niż my. – Nie tylko posiadają więcej magii, one są magią. Potrzebują dużej jej ilości by przeżyć. Djinn absorbuje magię z otoczenia i gromadzi ją jak bateria. Weźmy na przykład twojego ifrita. Jest zamknięty w kolczyku, uwięziony, zapewne doprowadzony do szaleństwa tysiącami lat w zamknięciu. Pragnie wolności, ale brak mu magii, żeby się uwolnić i żyć w naszym zmiennym świecie. – Może funkcjonować jedynie przejmując ciało ludzkiego gospodarza. Tyle już wiem. – Spełnianie trzech życzeń to pradawny rytuał. W rzeczywistości ułatwia przejęcie. By wyrazić życzenie człowiek musi otworzyć umysł na djinna i zaakceptować jego magię. Trzeba uwierzyć, że on może spełnić każde życzenie. Zamiast wrogiego przejęcia, proces zmienia się w uwodzenie. Z każdym życzenie, ciało robi się coraz bardziej chłonne aż w końcu umysł zupełnie poddaje się djinnowi. Niektóre djinny potrafią przejąć człowieka jednym życzeniem, ale w większości przypadków potrzeba trzech. Gdy tylko ifrit opęta ciało, rezerwa magii ofiary przechodzi na niego. – To jednak nie wyjaśnia dlaczego on zmienia ich w olbrzymy. – Z dwóch powodów. Po pierwsze z tego co wiem, ifrit zmienia ludzi w olbrzymy, a następnie próbuje metamorfować je w płynny metal. Za moich czasów najpotężniejsze z ifritów zmieniały się przed walką w opancerzone giganty. Ten stan pozwala im absorbować ogromne ilości magii z otoczenia. – Czyli rośnie w siłę za każdym razem, gdy zmienia ich w giganty – mówię. Wypada to raczej ja stwierdzenie niż pytanie, ale o mało nie spaliłam. – Właśnie tak. To jak skakanie na trampolinie. Pierwszy skok jest niski, drugi wyższy, a trzeci jeszcze wyższy. Djinn najpierw przejął kogoś z odrobiną magii, co dało mu możliwość owładnięcia Lago, który miał więcej magii, co w rezultacie da mu możliwość opętania osoby z dużymi rezerwami magicznymi. Takiej jak rycerz Zakonu. Oby nie. – Powiedziałeś, że są dwa powody. – Djinny są z natury mściwe, a spośród nich ifrity najczęściej chowają urazę. To niezwykle dumne istoty. Wystarczy, że ktoś raz je skrzywdzi, a będą ścigać tego człowieka po bezkresnej pustyni tylko po to, żeby zobaczyć jak umiera. Walka przeciwko niemu robi z człowieka wroga na całe życie. Sama tego doświadczysz, jeśli udaremnisz jego plany. – To już się stało. Przysłał ognistego byka przed mój dom. – Tak słyszałem. Czego byś chciała na jego miejscu? – Zemsty na tych, którzy mnie uwięzili. Ale oni już dano nie żyją. – Krew nie umiera. Rośnie jak drzewo poprzez pokolenia. Ifrity wyczuwają swoich, szczególnie tych przynależących do ich klanu. Poszukaj kogoś, kogo ifrit nienawidzi. Prawdopodobnie djinn gromadzi magię. Pragnie stać się na tyle potężnym, by móc zemścić na potomkach tych, którzy go zamknęli w amulecie. Należy do arystokracji, więc wezwie pomniejsze djinny i będzie się nimi wysługiwał. Zidentyfikuje ofiary i będzie je torturował i okaleczał, by jak najbardziej cierpiały. Ifrity nie lubią litościwej śmierci. Eduaro, „potomek zdrajcy”. Zapewne jego przodek znajdował się wśród tych, którzy uwięzili ifrita, więc z tego powodu djinn go teraz torturuje. – Gdy dopełni zemsty, zwróci się przeciwko mniejszym celom. Będzie chciał rządzić, bo to właśnie robił za życia. A my staniemy się jego kolejnymi celami. Musimy skończyć to pasmo magicznych doładowań zanim sprawy zajdą za daleko. – Dostałem dodatkowe pytanie. Tobie też ono przysługuje. – Dlaczego on używa ghouli? – Ponieważ przywykł do rządzenia. Pewnie myśli, że jest mu potrzebna armia do wykonywania zadań, a ghoule ze względu na swą naturę dają mu się łatwo zdominować. Tort się rozpływa – kończy Roland. Źródełko wiedzy wyschło. O tyle chciałabym jeszcze zapytać. O ghoule, o sposób na pokonanie ifrita, ale mój czas się skończył. Na więcej pytań mi nie odpowie, więc zabieram się do skonsumowania tortu. KONIEC Rozdziału 23 |