Magiczna kradzież - część II
♦♦♦
Jadę spokojnymi ulicami do zakładu eyang Idy. Najlepiej zacząć właśnie tam. Moglibyśmy dobrać się do kancelarii prawniczej, ale żaden przyzwoity prawnik nie ujawni nazwiska klienta jeśli ten chce pozostać anonimowy. Właśnie teraz, skoro próba zabójstwa eyang Idy nie powidła się, jest najlepszy czas na to żeby powęszyć i sprawdzić, kto się wypłoszy. Jim siedzi obok mnie. Stało się coś przedziwnego. Wyraz twarzy i mowa ciała świadczą o tym, że jest zrelaksowany. Przecież Jim funkcjonuje w dwóch trybach: „groźny” i „lada chwila groźny”. Zwykle tak bardzo stara się być przerażający, że zastrasza ludzi nawet przez sen. Zwalniam tylko po to, żeby przytrzymać go w stanie rozleniwienia troszkę dłużej. Siedzi tutaj, rozwalony jak kocur, zupełnie jakby leżał na kocu rozłożonym na trawie pod brzoskwiniami. Leży sobie, spokojnie drzemiąc i wystawiając twarz do słońca. Mogłabym położyć się przy nim, czytać książkę i przynieść nam mrożonej herbaty gdyby zachciało nam się pić... W innym życiu. - Po co powiedziałeś Komang, że się spotykamy? - Żeby nie było nieporozumień. - Powiedziałeś najlepszej przyjaciółce mojej matki, że mam chłopaka. Z pewnością zadzwoni do mnie w tej sprawie. - Dasz sobie radę z jedną rozmową telefoniczną - odpowiada. - Oraz telefonami od wujka i ciotki, kuzynki i kuzyna, drugiej córki moich dalekich kuzynów, współlokatorki ze studiów, której nie widziałam od czterech lat... Jim uśmiecha się. - To nie jest zabawne. - Jak zrobisz konferencję telefoniczną z nimi wszystkimi i wydasz oświadczenie, zaoszczędzi ci to wiele zachodu. Ha ha. Przezabawne. - To dlatego zapraszasz mnie na barbeque? Żeby wszyscy się dowiedzieli? - Już wiedzą. Świetnie. Magia jedna wie, co im o mnie naopowiadał. Zatrzymujemy się przed długim, prostokątnym budynkiem. Zbudowany z mocnej, czerwonej cegły nieźle oparł się magii. Ściany są niemal nienaruszone, a dach w dobrym stanie. Znajduje się w nim pięć lokali. Pierwszy z nich, Salon Fryzjerski Idy, zamknięty i zaciemniony, drzwi nienaruszone. Następnie Europejskie Delikatesy Vasila, Rodzinny Ośrodek Kręgarstwa i Zdrowia, Usługi Kurierskie F&R oraz Jedenasta Planeta, sklep z komiksami. - Po co składać ofertę zakupu tylko jednego lokalu? - zastanawiam się głośno. - To bez sensu. - Właśnie - popiera mnie Jim. - Nie ma nic nadzwyczajnego w tej lokalizacji. Na ulicy jest ruch, ale niezbyt wielki. - A parking jest w połowie pusty - dodaje Jim. Prawda. Przy sklepie z komiksami stoją dwa auta, przywiązany do słupka koń przestępuje z nogi na nogę przed kręgarzem, pod delikatesami parkuje spora ciężarówka, przy usługach kurierski stoi mnóstwo rowerów w stojakach. Skupiam się… Nie wyczuwam nic magicznego czy mistycznego w tym miejscu. Jest zupełnie przeciętne. - Nasz tajemniczy klient na pewno złożył propozycje wszystkim właścicielom... - zaczyna Jim. - Albo jest właścicielem jednego lokalu i chce poszerzyć działalność - kończę. - Mam nieodpartą ochotę na zakupy. - Jako troskliwy chłopak oraz alfa wesprę cię w tym zadaniu. Za każdym razem gdy mówi, że jest moim chłopakiem mam ochotę krzyczeć „Huraaa!” Wychodzimy z samochodu i idziemy w stronę zakładu eyang Idy. Chodzenie obok Jima zawsze mi uświadamia jaki jest wielki. Góruje nade mną, niemal trzydzieści centymetrów wyższy. Idzie ze mną, prawda? Jak to się w ogóle stało? - Jim, dlaczego tu ze mną jesteś? - pytam. - Chcesz żebym był gdzie indziej? - Nie! Ślepa jak kret Dali, brzmiąca na zdesperowaną. - Mam na myśli, że musisz przecież zająć się Gromadą, a jesteś tu ze mną… To się rzadko zdarza. No dobra, od zdesperowanej przeszłam do żałosnej. - Wiem, ale należysz do Gromady. To sprawa Gromady. Reszta będzie musiała dać sobie na wstrzymanie przez weekend. Wiedzą gdzie mnie szukać. - Nie wierzę ci. Jesteśmy prawie u drzwi. Jim zatrzymuje się. Spoglądam w jego twarz i widzę, że jego oczy mają ciepły wyraz. Zatrzymuję się ze stopą w powietrzu. Jego oczy nigdy nie są ciepłe. Bezwzględne, ostrożne, twarde, ale nie ciepłe. Nie tak jak w tej chwili. - Chcę wiedzieć czym się zajmujesz - odpowiada cicho. - Chcę spędzać z tobą czas. Podoba mi się to. Prawie się roztapiam. Zaczyna dręczyć mnie poczucie winy. Unikałam Twierdzy. Mogłam tam pojechać i spędzać z nim czas. Był zajęty i pewnie nieszczęśliwy, a ja samolubna i za bardzo martwiłam się tym, co ludzie powiedzą. To do mnie niepodobne. Wyciągam dłoń, daję nura pod jego ramieniem, ocieram się o niego głową i uśmiecham. Jim przyciska mnie od siebie, opuszkami palców delikatnie przesuwając po mojej skórze. O bogowie, robi tę kocią sztuczkę. Przez to chcę ściągnąć z niego ubrania, żeby móc go dotykać wszędzie. Zatrzymujemy się przy drzwiach i węszymy jednocześnie. Hmm, co my tu mamy. Eyang Ida, opary paliwa, kilka zapachów mydeł i szamponów, pięcioro różnych ludzi, zapachy z wczoraj, to pewnie klienci. Nic świeżego oprócz kilkugodzinnego zapachu Iluh. Pewnie sprawdzała zakład w poszukiwaniu babci. - Myślisz, że mogła to zrobić? - pyta Jim. - Iluh? - obracam tę myśl w głowie. - Nie. Uważam że kocha swą babcię. Poza tym nie posiada silnych więzi z naszą społecznością. Jengloty nie łażą ot tak po ulicach. Występują tylko w Indonezji. Może wiedziała o ich istnieniu, ale na pewno nie skąd je wziąć i kto mógłby je przywołać. - A ty wiesz kto mógłby je przywołać? - W tym właśnie rzecz - marszczę czoło. - Większość ludzi z Bali zajmuje się troszkę magią. Każda ofiara to uprawianie małej magii. Ludzie często je składają. Ale jengolty są związane z czarną magią. Typowy szaman może zrobić jenglota na wzór laleczki voodoo, a następnie nakarmić ją magią oraz krwią i mieć nadzieję, że ożyje i wypełni jego rozkazy. Albo może kupić płód, zabalsamować go i zrobić z niego tuyula. Jim mruga. - To jest rzecz - wyjaśniam. - W każdym razie wiedziałabym o tym. Jestem wybranką Baronga, Białą Tygrysicą, siłą dobra i strażniczką równowagi. Gdy ktoś parający się czarną magią robi coś tak okropnego jak stworzenie jenglota albo uwolnienie tuyula, zakłóca to równowagę, a ja ją przywracam. Podobnie rzecz by się miała gdybym ja próbowała wykorzystać swe moce, by zrobić coś nienaturalnego. Na przykład odpędzić normalną chorobę u członka mojej rodziny. Mogłabym uratować tę osobę na jakiś czas, ale wybraniec Rangdy, Królowej Demonów, pojawiłby się i odwrócił cały proces. Równowaga musi pozostać utrzymana. Obecnie w naszej społeczności nie mamy orędownika Rangdy. Wyjechał do Orlando, by zamieszkać ze swoją córką, bo jest stary, a ona martwiła się o jego zdrowie. A jeśli pojawi się nowy, to przyjdzie do mnie na rozmowę. Moim zadaniem jest wiedzieć o tej osobie - i na odwrót. - Rozmawialibyście sobie? - pyta Jim. Przytakuję. - Jako strażniczki lub strażnicy równowagi. Przypominasz sobie tego Rosjanina, kapłana Boga Wszelkiego Zła? - Romana? Tak. Miły facet. - Rozkładam ręce. - To jest coś w tym rodzaju. Spotkalibyśmy się na miłą, spokojną kolację, ja i wybraniec lub wybranka Rangdy. Nie to żebyśmy się od razu polubili, często też ci z drugiej strony popadają w szaleństwo i stają się agresywni w jej imieniu, ale chodzi o równowagę. Wiem, że to dziwne, ale tak już jest. Zatrzymujemy się przy delikatesach. Nie ma światła. Znak na drzwiach głosi: „Zamknięte”. Próbuję otworzyć. Faktycznie. Hmmm. Jeśli Vasila też pożarły jengloty, to zapowiada się grubsza afera. Idziemy do kręgarza. - Będziesz próbował ich zastraszyć? Bo wtedy nie będą chcieli ze mną rozmawiać i lepiej żebyś poczekał na zewnątrz. Jim spogląda na mnie beznamiętnie i otwiera mi drzwi. Wchodzę do recepcji. Ściany są pomalowane uspokajającą miętową zielenią i udekorowane dużymi, metalowymi kwiatami. Powietrze pachnie lekko geranium i lawendą. Ktoś podgrzewał olejki eteryczne. Za recepcją stoi mężczyzna po trzydziestce i uśmiecha się do mnie. - Czym mogę państwu służyć? - Witam - Jim podchodzi do lady z wyciągniętą dłonią… Spoglądam na jego twarz i szczęka mi opada. Jim w trybie „złapać złoczyńcę za wszelką cenę” znika. Wygląda... Przyjaźnie. Zmartwiony, ale nastawiony przyjaźnie. Jak ktoś mieszkający na przedmieściu i zapraszający sąsiadów na grilla. Jim ściska dłoń mężczyzny. - Nazywam się Jim Shrapshire. To moja koleżanka Dali Harimau. Jej krewna jest właścicielką zakładu prawie po sąsiedzku. - Miło mi państwa poznać. Nazywam się Cole Walter. Zauważyliśmy, że pani Indrayani nie otworzyła dzisiaj. Czy dobrze się czuje? Zbieram szczękę z podłogi i zmuszam się do mówienia. - Nie czuła się dziś rano najlepiej. Przybiera zmartwiony wyraz twarzy. Zdaje się być szczery. - Przykro mi to słyszeć. Mam nadzieję że to nic poważnego. Powiedzieć mu, czy nie? Jeśli mu nie powiem, a sprawa ma związek z tą nieruchomością, może znaleźć się z niebezpieczeństwie. - Niestety tak. Ktoś użył przeciwko niej magii. - Naprawdę? - mężczyzna odwraca się i woła: - Amanda! Z głębi biura wynurza się blondynka. - Tak? - To moja żona, Amanda. Jest kręgarką. - Mężczyzna wychodzi zza lady i staje obok żony. - Ktoś próbował skrzywdzić tę miłą starszą panią, która jest właścicielką zakładu fryzjerskiego. Amanda mruga. - Panią Indrayani? O borze szumiący, co się stało? Czy wszystko z nią w porządku? - Teraz ma się dobrze - mówi Jim z zatroskaną twarzą. - Uważamy, że ktoś zaatakował ją ponieważ chce przejąć tę nieruchomość. Otrzymali państwo jakieś propozycje wykupu? Cole marszczy czoło. - Tak, otrzymaliśmy. Podchodzi do szafki, grzebie w teczkach wiszących na metalowych stojakach i wyciąga kartkę papieru. Spoglądam na nią. Nagłówek kancelarii Abbot, Sadlowski i Shirley, pismo, załączona oferta zakupu. Datowana na dwa miesiące wstecz. - Zgodziliście się państwo na sprzedaż? - pyta Jim. - Zastanawialiśmy się nad tym - odpowiada Cole. - Oferta była hojna. - Ale to nasz własny lokal. Znajduje się pięć minut drogi od naszego domu. Mamy już stałych klientów - wyjaśnia Amanda. - Szkoła naszego syna usytuowana jest dziesięć minut drogi od sklepu. Autobus wysadza go sześćdziesiąt metrów stąd. To wygodne. Przychodzi tutaj, przekąsza coś, odrabia lekcje i razem idziemy do domu. Gdybyśmy przenieśli interes, musiałby wysiadać koło naszego domu, a skoro telefony nie działają w czasie magii, nie wiedzielibyśmy, czy dotarł tam czy nie. Mój starszy brat zmarł w drodze ze szkoły. Przejechał go... - Odmówiliśmy - przerywa jej Cole i przytula ją delikatnie. - Wiedzą państwo kim może być kupiec? - pyta Jim. Cole kręci głową. - To musi być ktoś z tego budynku. Rozmawialiśmy z niektórymi, ale nikt się nie przyznał. Z drugiej strony, oferta opiewała na dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Jeśli to jeden z właścicieli, a pozostała trójka także dostała podobną propozycję, to musiałby wyłożyć okrągły milion za budynek. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby któreś z nas miało takie pieniądze. Jest Vasil, który prowadzi delikatesy. Pracuje sześć dni w tygodniu i połowę niedzieli. Obok jest kurier, ale nigdy nie widziałem więcej niż trzech dostarczycieli. Właściciel, Steve Graham ma fioła na punkcie sprawności fizycznej. Biega w maratonach i narzeka że w przyszłości magia zarobi z nas wszystkich tłuściochów. Jego kurierzy muszą jeździć rowerami. - I hołubi swoją córkę - dodaje Amanda. - Tak, ciągle o niej mówi. - Jedenastą Planetę prowadzą dwaj studenci - mówi Amanda. - Urządzają sesje gier karcianych i mają słoik na napiwki na ladzie. Byłabym zdziwiona gdyby mieli grosz przy duszy. - Poza tym nie rozumiem dlaczego - mówi Cole. - Budynek jest stary, ale lokalizacja, choć nam odpowiada, wcale nie jest taka świetna. - Zauważyliście państwo coś dziwnego? - pytam. - Nietypowe zachowania innych właścicieli. Dziwną magię? - Nietypowego? - Amanda kręci głową… - Cóż, Vaslia dziś nie ma. To chyba jest dziwne. Zwykle zjawia się jak w zegarku. Bardzo miły człowiek. - Uważacie państwo, że za nas też się wezmą? - pyta Cole. - Jest taka możliwość- odpowiada Jim. Amanda wzdycha. Garbi się… - Borze szumiący, jak nie jedno, to drugie. Wiedzą państwo, bałam się o wszystko, tylko nie o magię. Zazwyczaj zamartwiam się wypadkami w ruchu ulicznym. Cole znowu ją obejmuje. Podaję im wizytówkę z moim nazwiskiem i numerem telefonu. - Gdyby przydarzyło się coś dziwnego, proszę do mnie zadzwonić. ♦♦♦ Steve Graham okazuje się być chudym facetem po czterdziestce. Wygląda na entuzjastę rowerowego. Ma wysportowane ciało, szczupłą sylwetkę i oszczędne ruchy. Stoi z ladą, a ściana za nim jest zastawiona makietami pudełek z cenami. Jedyny kurier w biurze wygląda raczej jak bramkarz z klubu nocnego. Wielki, szerokie bary, pokryta mięśniami klata. Rzuca Jimowi spojrzenie pod tytułem: „Ja tu jestem większy”. Jim patrzy na niego przez chwilę. Kurier zakłada ręce na piersi. Ha ha. Jako dzieci możemy chować się za stołami i krzesłami gdy coś lub ktoś nam grozi. Takie zachowanie nie jest już mile widziane po ukończeniu piątego roku życia, więc zakładamy ręce na piersi, tworząc psychologiczną barierę i chroniąc organy witalne. Sądząc po zaciśniętych pięściach i szczęce kuriera, buduje sobie mur nie do przebycia pomiędzy sobą a Jimem. O tak. Mój Jim jest przerażający. To i tak ci nie pomoże. - Przesyłka czy list? - pyta Steve Graham. - Ani jedno, ani drugie - mówię, a kurier i Jim wciąż mierzą się wzrokiem. Lokal pachnie jak przybory do pakowania: tektura i klej. Taśmy foliowe stały się zbyt drogie jakiś czas temu, więc teraz pudełka zamyka się taśmą domowej roboty, nasączoną klejem zrobionym ze skrobi kukurydzianej i gorącej wody. Czuję tylko to, w dodatku w dużych ilościach. - Jestem krewną Idy Indrayani, którą jest właścicielką zakładu fryzjerskiego w tym budynku. Została zaatakowana przy pomocy magii i szukamy odpowiedzialnej za to osoby. Steve cofa się - Dobrze się czuje? - Jak na razie - odpowiada Jim. - Do czego zmierza ten świat - kręci głową Steve. - Czy to była napaść o charakterze seksualnym? Co? - Nie - odpowiadam. - O charakterze magicznym. - Wciąż powtarzam mojej córce, że powinna nosić gaz pieprzowy ze sobą. Na tym świecie żyją zboczeńcy i mordercy, ale co na to poradzić? Nie da się wysyłać dzieci do szkoły w czołgach. Gdzie się podziała zwykła ludzka życzliwość? Wiecie, sąsiedzka pomoc i tak dalej. - Steve macha na kuriera. - Możesz przestać patrzeć wilkiem, Robbie. Proszę mu wybaczyć. Obrabowano nas rok temu. To mój ochroniarz. Ma wyglądać groźnie. - A jeśli sprawy przybiorą zły obrót? - pyta Jim. Robbie wypina klatę… Och, ty głuptasie. - Przestań - znowu macha Steve. - Czy dostał pan może ofertę wykupu lokalu? - pytam. - W rzeczy samej tak. Jakiś wariat zaoferował mi za niego sporo kasy. - Steve wzrusza ramionami. - Przyjąłbym ją. Moja córka chce iść na Chrześcijański Uniwersytet Teksański. Czterdzieści tysięcy za rok. Czter-dzie-ści. Odpisałem im, ale nie otrzymałem odpowiedzi. To chyba była jakaś podpucha. Te pieniądze były kosmiczne jak na tę okolicę. - Jeśli otrzymał pan ofertę, również może się pan stać celem - oświadcza Jim. - No świetnie. Fantastycznie - Steve kręci głową. - Jakby nie było dość, że napadają moich ludzi na ulicach, teraz jeszcze to. Jeden z moich chłopaków jechał w zeszłym miesiącu przy ogrodzeniu, a ono dostało zębów i próbowało go pożreć. Zepsuło mu tylne koło. - Czy wie pan kto i dlaczego chciałby kupić ten budynek? Steve znowu wzrusza ramionami. - A kto tam wie. Porąbani idioci są wszędzie. Tak się dzieje, gdy ludzie nie żyją jak powinni. Wiecie, trzeba odżywiać się odpowiednio. Dbać o swoje ciało. Chodzi o węglowy i magiczny ślad, który po sobie zostawiamy. Jestem tu od ośmiu lat. Prowadzę najstarszy interes w budynku i muszę powiedzieć, że nie widzę w nim nic wyjątkowego. - Dziękujemy panu za poświęcony czas. - Jasne, jasne - Steve wyciąga wizytówkę z wizytownika i podaje ją nam. - Zapraszam gdyby państwo chcieli coś wysłać. Wychodzimy. - Napaść na tle seksualnym? - unoszę brwi. - Ma córkę. Pewnie ciągle się martwi, że ktoś ją napadnie - mówi Jim. Ruszamy z wolna w kierunku Jedenastej Planety. - Miałaś dziwną minę - mówi Jim. - Wyobrażałam sobie tego gościa na rowerze. Nie wyszło. Za to swobodnie zobaczyłam go z pałką w dłoni. - No nie mów. - A propos dziwnych min, uśmiechałeś się w burze kręgarskim! Jim kręci głową. - Nie przypominam sobie. - Widziałam! Serio. Na sto procent. Jim marszczy brwi. Jego twarz staje się tak poważna, że gdyby spróbował się uśmiechnąć, twarz popękałaby mu na kawałki. - Z pewnością się mylisz. - Jim! Uśmiecha się do mnie. To cudowny, zmiękczający serce uśmiech. Prawe mdleję. Zwykle kiedy Jim pokazuje komuś zęby, ma zamiar zabić tę osobę. - Zanim zostałem Szefem Ochrony, pracowałem dla Wendelin. Przypominasz ją sobie? Owszem. Trudno zapomnieć Wendelin. Gdy dołączyła do Gromady, przybrała nazwisko Wendelin Fuchs, co oznacza Wendelin Lis, podobnie jak ja przybrałam nazwisko Harimau czyli Tygrys. Wiedziałam, że biorąc pod uwagę mój słaby wzrok oraz awersję do krwi, będzie mi trudno żyć jako zmiennokształtny, więc zmieniłam nazwisko, by przypominało mi, kim jestem. Wendelin wybrała takie, które zwodzi ludzi. Zmienia się w wilczycę tak bezwzględną, przebiegłą i straszną że nawet Mahon jej unika. Nie miałam pojęcia, że Jim dla niej pracował. Kiedy się poznaliśmy był betą Klanu Kotów i nic poza tym o nim nie wiedziałam. Gdy Curran mianował go Szefem Ochrony po przejściu Wendelin na emeryturę, wszyscy byli zaskoczeni. Nawet ja. - Przez pierwsze trzy lata pracowałem pod przykrywką - wyjaśnia Jim. - Udawałem kogoś, kim nie byłem. Pojawiałem się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie i nasłuchiwałem, rozmawiałem z ludźmi, byłem sympatyczny i przekonujący. To nie była moja ulubiona część roboty, ale nauczyłem się być taki, jak oczekują tego inni. Ludzie oczekują, że Szef Ochrony będzie przerażającym twardzielem, więc taki jestem. Kotołaki oczekują, że ich alfa będzie szczerzył kły, gdy ktoś przesadzi, więc tak robię. Serce mi zamiera. - Czy to znaczy, że jeśli oczekuję „troskliwego chłopaka Jima”, to mi to dasz? - Nie. Dla ciebie odkrywam swoje prawdziwe ja. Masz przerąbane, bo głównie jestem dupkiem. Kładę dłoń na klamce Jedenastej Planety. - A umiesz udawać miłośnika komiksów? - A co będę z tego miał? - A co byś chciał? - Przygotuj mi dziś kolację. Kolacja. Częstowanie kogoś posiłkiem ma specjalne znaczenie dla zmiennokształtnych. Nasze zwierzęce połówki poprzez jedzenie okazują uczucie. W ten sposób mówi się wiele, choć bez słów. „Zależy mi na tobie”. „Podzielę się z tobą tym co mam”. „Będę cię chronić”. A czasem „Kocham cię”. Zapraszałam go już na kolacje, ale sposób w jaki o to teraz prosi, przyprawia mnie o drżenie. Usiłuję brzmieć normalnie. - Umowa stoi. ♦♦♦ Właścicielami sklepu z komiksami są studenci. Zastajemy tylko jednego, Brune’a Wayne’a, niskiego blondyna po dwudziestce, który spędza zdecydowanie za dużo czasu w siłowni, gestykuluje podczas rozmowy oraz informuje nas, że dostał imię po dziadku i lamentuje, że tylko jedna literka dzieli go od bycia Batmanem. Jego wspólnik, Christian Leander, pomaga dziś rodzicom w przemeblowaniu. Ten sklepik przypomina podobne miejsca w Atlancie. W związku z brakiem komputerów, papierowe książki oraz komiksy stały się znowu opłacalną formą rozrywki, więc sklepik dobrze prosperuje Okazuje się że Jim wie o komiksach o wiele więcej, niż się spodziewałam. Od razu dogaduje się Brunem, więc ten oprowadza nas po sklepie, gadając jak najęty. Przykro mu z powodu starszej pani, też odstali propozycję ale doszli do wniosku, że to był żart, bo nikt nie wyrzuciłby ot tak takich pieniędzy, więc list trafił do kosza. A to są ręcznie malowane figurki. Robi je miejscowy artysta. Popatrzcie, są magiczne. Oczy smoka świecą. Prawda, że to zajebiszacze? Zanim udaje się nam stamtąd wydostać, głowę mam wypchaną tytułami i imionami superbohaterów po brzegi. Niemniej jedno jest jasne. Brune nie skrzywdziłby muchy. Zaczynam się frustrować. Osoba, która jest zdolna przywołać całą chmarę jenglotów z pewnością jest niebezpieczna i nie zawaha się zabić. Jak dotąd natykamy się jedynie na możliwe ofiary. Używanie tego rodzaju magii wymaga zaangażowania oraz lat praktyki. Żadne z nich nie wygląda na tak potężne magicznie oraz na tyle bogate, by wynająć kogoś do tego, nie mówiąc już o wydaniu miliona na zakup nieruchomości. Musimy szybko coś wykryć, bo nasz przestępca, czy też przestępczyni zechce skończyć, to co zaczął, bądź zaczęła. Nie zniosłabym gdybym musiała wrócić do rodziny Indrayani i oświadczyć im: „Przykro mi, że wasza ukochana babcia umarła, bo jestem za głupia, żeby wykryć sprawcę”. - Spójrz - odzywa się Jim. Pod Delikatesami Vasila zatrzymuje się auto. Wysiada z niego mężczyzna. Jest po pięćdziesiątce, włosy ma przyprószone siwizną. Podchodzi do drzwi delikatesów z kluczami w dłoni. Jest blady i ma przekrwione oczy. Drżą mu palce. Upuszcza klucze, przykuca, by je podnieść i w końcu udaje mu się wsunąć jeden w zamek, otworzyć drzwi, po czym wchodzi do środka. Ruszamy w tamtą stronę. Znak „Zamknięte” zostaje przekręcony na „Otwarte”. Mężczyzna siedzi w krześle, pochylony nad ladą, przysypiając. Jim otwiera drzwi i wtedy to zauważam, czarną, puszystą chmurę magii, okalającą mężczyznę, zwisającą z jego pleców jak odrażający, lejący się worek, porośnięty szczeciną. Cienkie, śliskie pasma przecinają jego gardło, dusząc go oraz rozciągają się na twarz, próbując dostać się do nosa i oczu. Wskakuję na ladę i łapię go za ręce. Magia syczy na mnie. Worek na jego plecach rozrywa się i wyłazi z niego gniazdo czarnych, futrzastych węży, wijących się w moją stronę, a każdy uzbrojony w dziób w miejscu, gdzie powinien być pysk. Jim przeskakuje ladę i ciacha węże nożem. Ostrze przechodzi przez nie, a one nawet tego nie zauważają. Naciskam magią. Dzioby atakują mnie, żłobiąc krwawiące rany w moich rękach. Naciskam mocniej, starając się oczyścić okropną ciemność. Ta nie daje za wygraną, zaciskając się wokół mężczyzny. Wytężam siły. Magia odsuwa się, opuszczając jego twarz, ale wczepiając się bardziej w plecy. Mężczyzna otwiera błękitne oczy i patrzy na mnie. - Panie Vasil? - pytam. - Mam na nazwisko Dobrev - odpowiada cicho. - Vasil to imię. - Patrzy na nasze złączone dłonie. - Proszę nie puszczać. - Nie puszczę - obiecuję. - Dali, odezwij się - prosi Jim z ponurym wyrazem twarzy. - Widzisz tę magię? - pytam. - Tak. - Odpieram ją teraz, ale to wszystko, co mogę zrobić. Jak go puszczę znowu go połknie. - Dlaczego to się ze mną dzieje? - pyta Dobrev. - Nie wiemy - mówię. - Kiedy to się zaczęło? - Dwie noce temu. Z początku to była tylko ospałość, a potem ból głowy. Położyłem się wcześnie do łóżka. Myślałem, że złapałem grypę. Potem ona przyszła. - Co za ona? - pytam. Vasil pochyla się do mnie. Jego głos drży. - Dusznica. - Proszę opowiedzieć mi więcej o tym - proszę. - O tej dusznicy. Twarz mu markotnieje. Ma spore, szorstkie i stwardniałe dłonie mężczyzny, który dużo pracuje fizycznie. Teraz one drżą. Jest przerażony. - Otworzyłem oczy. Pokój był ciemny. Poczułem przytłaczający ciężar na piersi. Ciężki jak samochód. Moje kości powinny były popękać, nie wiem dlaczego tak się nie stało. A potem ją zobaczyłem. Siedziała mi na piersi. Była... - łapie powietrze - chuda jak szkielet. Długie, skołtunione, szare włosy, czarna sierść na ramionach, palce ze szponami jak u ptaka. Były długie jak na obrazie. - Jakim obrazie? - Widziałem go... Wiele lat temu. Siedziała na mnie i gapiła się… Nie mogłem zawołać syna. Nie mogłem się ruszyć. Nawet drgnąć. Trwaliśmy tak całymi godzinami. W końcu usnąłem i obudziłem się zmęczony. Taki zmęczony. Ubiegłej nocy znowu przyszła. Rano ledwo wstałem z łóżka. Ona chyba próbuje mnie zamordować. Jim patrzy na mnie. - Syndrom dusznicy - wyjaśniam. Większość mojej wiedzy magicznej dotyczy tego, co ludzie zachodu nazywają dalekim wschodem, ale znajome też mi są niektóre europejskie mity. Nie da się żyć w Stanach i nie mieć z nimi do czynienia. - Przed Zmianą ludzie uważali, że to ma związek z paraliżem w stanie snu głębokiego, który pojawia się, gdy mózg przełącza się z fazy REM do stanu czuwania. Czasem nerwy mają spięcie i mózg częściowo się budzi, ale ciało pozostaje sparaliżowane jak we śnie. Odczuwalne to jest jako ogromy ciężar, przykuwający do łóżka i unieruchomienie. Przed rozkwitem nauki ludzie sądzili, że działo się to za sprawą demonów, inkubów, sukubów i dusznic. Jeśli legendy mówią prawdę, będzie się na nim pożywiać, aż ofiara umrze, a ja nie posiadam mocy, która mogłaby ją przepędzić. - Czyli musimy zabić dusznicę - odgaduje Jim. Właśnie za to go kocham. Jest bystry i szybki. - Panie Dobrev - mówię. - Musi pan zasnąć. Mężczyzna drży jak liść na wietrze. - Nie. - To jedyny sposób. Będziemy tutaj. Jak się zjawi, zajmiemy się nią. - Nie. - Obudzi się pan, panie Dobrev. Nie zna mnie pan, ale proszę mi zaufać, obudzi się pan. Proszę teraz zasnąć, dopóki ma pan jeszcze siłę. Dobrev spogląda mi głęboko w oczy i puszcza moje dłonie. - Proszę odetchnąć głęboko - doradzam, próbując brzmieć na pewną siebie. - Będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Czarna magia pokrywa go. Dobrev oddycha gwałtownie. Wygląda jakby się topił. - Będzie dobrze - szepczę. - Będzie dobrze. Jestem tutaj. Nie zostawię pana. - Proszę - odzywa się… - Dlaczego to mnie spotyka? Dlaczego... Bardzo mi go żal. Jest taki przerażony. Niemniej to jedyny sposób. - Proszę ustąpić - szepczę. Stopniowo jego oczy przygasają i stają się szkliste. Mruga raz, potem drugi, odchyla się w krześle i zamyka oczy. - Jeśli mity są prawdą, Dusznica musi przyjąć postać cielesną by go zabić - mówię. - A kiedy to nastąpi, musimy dorwać ją pierwsi. Jim wyciąga drugi nóż z osłony na biodrze. Czekamy. Dookoła panuje cisza. - Nie rozumiem tego - mówię. - To musi mieć związek z eyang Idą. To za duża zbieżność. Ale jengloty i dusznica pochodzą dosłownie z różnych krańców świata. Niemożliwe żeby jeden czarodziej przyzwał oba rodzaje potworów. - Musimy sprawdzić tę kancelarię - stwierdza Jim. - Czy on powiedział, że widział tę dusznicę wcześniej na obrazie? - Tak. To musi coś znaczyć. Siedzimy i czekamy. ♦♦♦ Nie mam pojęcia ile upłynęło czasu. Zapewne około godziny. Jim przyniósł mi mój kuferek z przyborami magicznymi, więc rozłożyłam je i czekam w pogotowiu, wpatrując się w wędliny za szybą lady chłodniczej. Jestem głodna. Reszta sklepu zapełniona jest puszkami z jedzeniem. Są w nich słowiańskie przekąski oraz wszelkiego rodzaju marynowane warzywa oraz owoce. Bardzo chcę czegoś spróbować, ale wzięcie jedzenia bez pozwolenia byłoby kradzieżą. Kilka minut po tym jak oddech pana Dobreva się wyrównuje, futrzasta magia zaczyna przesuwać się z wolna, przemieszczając się z pleców na pierś, aż dociera do szyi. Wygląda jak wielki, brzydki glut, pokrywający go aż do pasa. Z zewnątrz dobiega ryk silnika na zaczarowaną wodę. Zerkam przez szybę witryny. Ulicą toczy się żółty autobus szkolny. Wór na piersi pana Dobreva drży. Pochylam się. Sierść przebiega drżenie. Następne. Przypomina to piłeczki tenisowe przesuwające się po ohydnym kocem. Wyciągam kawałek papieru i zaczyna pisać klątwę. Musi być ona świeża, zakończona na chwilę przed rzuceniem. Zastygam z pędzlem w powietrzu. Zostaje tylko jedno pociągnięcie. Na dworze, na oko dziesięcioletni chłopiec wychodzi zza rogu i rusza w naszą stronę. To pewnie syn Amandy i Cole’a. Powierzchnię futra rozrywa pojedynczy szpon. Coś zaraz się z niego wydostanie. Powietrze na środku ulicy zaczyna falować, jakby nagle jakiś opar wydostał się spod ziemi i złączył z wirującym obłoczkiem kurzu. Co do cholery... Powietrze obraca się, skręca i formuje w auto. Co znowu? Nigdy w życiu nie słyszałam o magii, która mogłaby materializować auto... Mój mózg lotem błyskawicy skanuje dowody, znajdując wspólny punkt. „Mój starszy brat zginął w drodze ze szkoły”, słyszę głos Amandy. „Został potrącony...” O bogowie. Auto przybiera postać materialną. Silnik zwiększa obroty. Nikogo nie ma za kółkiem. - Jim! - wskazuję na chłopca. - Ratuj go! Jaguarołak okręca się na pięcie, widzi auto, chłopca i wyskakuje przez okno wprost na ulicę. Odłamki szkła latają dookoła. Kościsty łokieć wynurza się z worka, za nim chuda dłoń z palcami uzbrojonymi w pięciocentymetrowe, czarne szpony. Dusznica nadchodzi. Jim gna przez parking. Auto, wielki lodge Charger z 69 roku, parska jak żywe stworzenie, pędząc wprost na chłopca. Jim przyspiesza, szybki jak wiatr. Żeby zdążył! Żeby tylko zdążył! Wynurza się łeb dusznicy, łypiąc złowrogo oczami, widać długi, zakrzywiony nos oraz szeroką szramę ust, wypełnioną rekinami zębami. Potężne auto prawie dopada chłopca. Jimowi brakuje trzech metrów. Zgarnia chłopca, biorąc go na ręce, a auto wali w niego i rozgniata na słupie. Potrącił go. O bogowie, Charger potrącił go. Serce mi zamiera w bolesnym przerażeniu. Dusznica wyłania się z worka i przysiada na piersi pana Dobreva, wczepiając się w niego długimi, przerażającymi palcami stóp. Jest moich rozmiarów, ale wychudła i koścista, szczątkowa tkanka przylega ciasno do ciała, a skóra jest obwisła i pomarszczona. Auto znowu zwiększa obroty. Wciąż tam jest. Nie zniknęło, więc jego cel wciąż żyje. Jim przeskakuje nad maską Chargera, z chłopcem w ramionach, zeskakuje i pędzi do nas. Dusznica wyciąga łapę do gardła pana Dobreva. Robię ostatnie pociągnięcie pędzlem i przyczepiam papier do jej grzbietu. - Zatrute sztylety! Trzy sztylety przeszywają worek, jeden za drugim, stercząc z pleców potwora. Charger cofa i goni Jima. Dusznica skrzeczy jak olbrzymia mewa, pluje na mnie, ale nie przestaje dusić ofiary. Nie zadziałało. Biorę nową kartkę, maluję następną klątwę i rzucam w nią. Klątwa dwudziestu siedmiu wiążących zwojów nie zawiodła mnie jeszcze. Dusznica rozdziera papier. Ten pulsuje zielenią. Strzępy papieru spływają na podłogę nie czyniąc jej krzywdy. To powinno było zawiązać ją na supełek. Kurwa! Samochód jest pół metra za Jimem. Uciekaj! Niech mu się uda! Dusznica wbija szpony w szyję pana Dobreva. Chwytam słoik z ogórkami i walę ją w łeb. Odbija się od jej czaszki z nieprzyjemny plaśnięciem. Stwór wyje. - Złaź z niego! - warczę. Jim wskakuje przez wybitą witrynę. Charger taranuje dziurę tuż za nim i zatrzymuje się, rycząc silnikiem, zakleszczony pomiędzy ścianą a drewnianą ramą. Zaklinował się! Łapię następny słoik i wskakuję na ladę. Dusznica skrzeczy mi prosto w twarz, a ja walę ją słojem w łeb. - Złaź z niego, suko! Charger powarkuje. Metal jego drzwi ugina się pod naciskiem. Auto przebija się powoli do środka. Słój w moich dłoniach pęka. Kwas z ogórków zalewa Dusznicę. Stwór drapie mnie pazurami; za szybko żebym umknęła. Szpony rozdzierają mi ramiona, paląc jak rozżarzone ostrza noży. Wrzeszczę. Dusznica puszcza, a ja widzę swoją białą kość przez wyżłobienia w tkance. Jim stawia chłopca. Dzieciak chowa się na tyłach sklepu. Jagurołak doskakuje do Chargera i wali w maskę auta, próbując je wypchnąć. Silnik samochodu ryczy. Jim zapiera się stopami, łapie maskę i wytęża siły. Mięśnie jego ramion wybrzuszają się. Widziałam już jak Jim podnosił normalne auta, ale Charger ani nie drgnie. Walę dusznicę przez łeb, wkładając w to całą siłę. Nie dostanie pana Dobreva póki żyję. Stwór znowu atakuje mnie szponami, kalecząc ramiona. Nie przestaję jej walić, ale to nie pomaga. Stopy Jima ślizgają się od tyłu. Jeszcze chwila i samochód przedostanie się. To jest auto. Ja się znam na samochodach, a Jim na walce wręcz. - Zamiana! - wrzeszczę. Jim zerka na mnie, puszcza maskę auta i skacze na ladę. Jego nóż błyska i prawa łapa Dusznicy odpada. Wybiegam pędem ze sklepu, wyszarpuję boczne lusterko Pooki i wracam do środka. Charger wepchnął się już do połowy, kręcąc gwałtownie kołami. Maluję klątwę, przyczepiam kartkę do jego maski i przykładam lusterkiem Pooki. Magia strzela jak fajerwerki. Maska samochodu wgniata się, jakby uderzona pięścią niewidzialnego olbrzyma. Prawe, przednie koło odpada. Klapa marszczy się jakby od następnego ciosu. Przednia szyba pęka. Coś wewnątrz auta trzaska jak rozrywany metal. Przez maskę strzela fontanna wody. Dach auta zapada się. Drzwi z obu stron odpadają. Reflektory eksplodują. Przy następnym chrupnięciu cały samochód drży i zapada się, tworząc kupkę metalu. Wygląda jakby przeżuło go coś z gigantycznymi zębiskami i wypluło. Jim staje obok mnie. Trzyma łeb Dusznicy za włosy. Patrzymy po sobie, oboje zakrwawienie i pocięci, a potem na samochód. Jim unosi brwi. - Klątwa przeniesienia - tłumaczę. - To wszystko przez co przeszła Pooki, gdy byłam za kierownicą. Tyle że jednocześnie. Jim przygląda się zniszczonemu autu. Wytrzeszcza oczy. Próbuje coś powiedzieć. - Jim? W końcu otwiera usta. - Żadnych więcej wyścigów. ♦♦♦ Bycie zmiennokształtnym mas swoje wady. Przede wszystkim zapachy, które są niegroźne dla zwykłych ludzi, nas doprowadzają do szaleństwa. Jak się przypali coś w kuchni, nie wystarczy otworzyć okna i wywietrzyć. Trzeba otworzyć wszystkie okna oraz drzwi i wyjść z domu. Oznacza to także iż dynamika w stadach i klanach zmiennokształtnych jest odmienna niż u ludzi. A tak na marginesie, większość z tego to bzdury. Owszem, posiadamy pewne cechy naszych zwierzęcych połówek: koty mają duże tendencje do niezależności, kobiety boud są dominujące, a wilki wykazują nerwicę natręctw, która pomaga im przeżyć w dziczy dzięki tropieniu i ściganiu zwierzyny na długie odległości. Jednakże hierarchia stada jest bliższa układowi zależności w grupach naczelnych, co ma sens, biorąc pod uwagę że rządzą nami nasze ludzkie połówki. Najpoważniejszą wadą jest oczywiście loupizm. Jednak w tej chwili, oblewając wodą ramiona by zmyć z nich krew, jestem wdzięczna za każdą komórkę Lyc-V zamieszkującą moje ciało. Rozcięcia zespalają się. Jakby się bliżej przyjrzeć, można dostrzec włókna mięśni przesuwające się w ranach. Obrzydlistwo. Amanda siedzi na podłodze, trzymając syna i kołysząc się. Chłopak ma minę jakby chciał się wyrwać, ale pewnie czuje jak bardzo jego matka jest zmartwiona, więc siedzi spokojnie i pozwala obejmować się kurczowo. Cole krąży nad nimi z kijem baseballowym w dłoni i napiętym wyrazem twarzy. Ludzie czasem tak się zachowują, gdy boją się bardzo o swoją rodzinę, a nie wiedzą, skąd może nadejść niebezpieczeństwo. Gdyby motylek przeleciał obok niego na swoich rozchybotanych skrzydełkach, Cole pewnie wbiłby go w ziemię tym kijem. Pan Dobrev wpatruje się w głowę dusznicy, którą Jim zostawił na ladzie. Przedtem chodził po sklepie przez chwilę czy dwie, oglądając zniszczenia, po czym wrócił do gapienia się na łeb stwora. - Panie Dobrev - wołam. - Ona nie żyje. - Wiem - odwraca się do mnie. - Nie mogę w to uwierzyć. - Mówił pan, że widział ją na obrazie? - Gdy byłem chłopcem. Wyglądała dokładnie tak samo. Mam rację. Całkowitą rację. Dobrze. Dobrze, dobrze, dobrze, lubię wiedzieć z czym mam do czynienia. Przez drzwi wchodzi Jim, a za nim pobladły Brune. - Gdzie jest Steven? - pytam. - Złapał rower i popedałował do szkoły, sprawdzić co z córką. To całkowicie zrozumiałe. Jim podchodzi do mnie. Nalewam wodę z butelki na szmatkę, którą dał mi pan Dobrev i delikatnie zmywam krew z jego twarzy. - Dobrze się czujesz? - pyta cicho. - Tak, dobrze. Przez ułamek sekundy jesteśmy sami w sklepie, uchwyceni w próżni, gdzie nikt inny się nie liczy. Uśmiecham się tylko dla niego. Potem wracamy do rzeczywistości. - Myślałam, że to coś opartego na zaklęciu albo umiejętnościach - mówię. - Ale nie jest. To zwykła klątwa, Jim. Patrzy na mnie. Och. Pewnie gadam bez sensu. Czasem mój mózg pracuje szybciej od języka. - W większości przypadków magia podlega specjalizacji. Na przykład ktoś zdolny przywołać jengloty powinien praktykować indonezyjską czarną magię. Raczej nie powinien móc być ekspertem również w magii Komanczów, czy japońskiej, ponieważ żeby osiągnąć taki poziom zaawansowania musiałby kompletnie oddać się magii indonezyjskiej. Nie można być mistrzem w każdej dziedzinie. Rozumiesz? Przytakuje. - Tak. - Kiedy więc zobaczyłam jengloty, założyłam, że zostały wezwane przez osobę biegłą w zaklęciach lub posiadającą szczególny dar przywoływania. Potem jednak natknęliśmy się na dusznicę. To było z zupełnie innej bajki, bo ona ma korzenie europejskie. Wiedzieliśmy, że na pewno ma to związek z eyang Idą, bo to byłby za duży zbieg okoliczności. - Logicznie rzecz biorąc, wymaga to dwóch praktykujących magię osób - mówi Jim. - Też tak myślałam, ale potem zobaczyłam samochód. Nie znam osoby, która mogłaby przywoływać auta. To nie jest istota rodem z mitologii. Potem przypomniało mi się, że eyang Ida boi się jenglotów, bo zobaczyła taką kukiełkę w dzieciństwie, a później pan Dobrev powiedział nam, że widział w dzieciństwie dusznicę na obrazie i... - Amanda powiedziała, że jej brat został zabity przez auto w drodze ze szkoły - przerywa mi Jim. - Też o tym pomyślałem. - Ta magia nie jest oparta na zaklęciu czy umiejętnościach. To klątwa. Znam się na klątwach. Działają jak programy komputerowe: mają sztywną strukturę. Jeśli zostanie spełniony zestaw warunków, klątwa się spełnia. Jeśli nie, jest uśpiona. Powiedzmy że biorę na cel osobą z amputowaną nogą. Mogę zakląć wejście tak, że każde stworzenie bez nogi, które przez nie przejdzie, dostanie rzeżączki. Jim unosi dłoń. - Moment. Możesz to zrobić? Macham na niego. - Nie o to chodzi. - Nie, wolałby, wiedzieć. - No dobra. Pewnie bym mogła. Twarz mu markotnieje. - Przypomnij mi żebym cię nigdy nie wkurzał. - Jim, przestań się zamartwiać tym że mogłabym cię przekląć rzeżączką! I tak jej nie złapiesz, jesteś zmiennokształtnym. W każdym razie ta jednonoga osoba przeszłaby przez drzwi i zaraziła się. Gdyby przeszedł tamtędy trójnogi kot, też by złapał chorobę. - Czy kota można zarazić ludzką rzeżączką? - Niekoniecznie, ale klątwa i tak by próbowała go zainfekować. Gdybym chciała żeby klątwa była bardziej dokładna, zdefiniowałabym obiekt jako „jakiekolwiek stworzenie z jedną nogą”, co oszczędziłoby trójrogiego kota. Mogę być nawet bardziej precyzyjna i wybrać „mężczyznę z jedną nogą”. Jednak są pewne granice dokładności. Wróćmy do naszej obecnej sytuacji. Uważam, że ktoś przeklął tych ludzi, by zostali pokonani przez swój największy strach. Nie wiem dokładnie jak jest zbudowana taka klątwa, ale materializuje irracjonalne ręki z czasów dzieciństwa. Klątwa opiera się na owych wspomnieniach jeśli chodzi o detale. Eyang Ida boi się jenglotów, więc napadła ją olbrzymia chmara. Dobrev boi się dusznicy, więc go dopadła. A w przypadku Amandy mamy ożywiony samochód. To właśnie Amanda widziała w głowie, gdy bała się o swojego syna. - To trzyma się kupy - mówi Jim. - Ale chyba wymaga dużej ilości magii? - Tak i nie. Przeklinanie to wymiana. Jeśli jest klątwa, musi też być ofiara. Moje klątwy nie zawsze działają, ponieważ ich koszt jest niewielki: specjalny papier, atrament i pędzel oraz lata spędzone na nauce kaligrafii. - To - unoszę palec wskazujący i zataczam nim kółko, wskazując zniszczony sklep - wymaga poważnej ofiary. Krwi, ciała, czy czegoś w tym rodzaju. Jim marszczy czoło. - Co jest takiego ważnego w tym budynku, że jest wart takiej ofiary? Jakby czytał mi w myślach. - No właśnie. Nie wiem. Ktokolwiek to jest, bardzo się zaangażował. Nie odpuści. Będzie więcej ataków. Czego boi się Brune? - Brune! - drze się Jim. Właściciel sklepu z komiksami zatrzymuje się. - Tak? - Czego się bałeś, gdy byłeś dzieckiem? - Że będę niski. - Przecież ty jesteś niski - mówię bez ogródek. - Tak, ale umięśniony - Brune napina się za plecami Jima. - Więc nie szkodzi. Nie wiem jak bycie niskim może zabić człowieka. Wszystko mnie boli jakbym przeczołgała się przez maszynkę do mięsa, a rozmyślanie o tym przyprawia mnie o migrenę. Przetacza się nad nami niedostrzegalna fala. Jakby planeta przekręciła się na drugi bok. Magia znika. Światła elektryczne w sklepie rozbłyskują. Wszyscy oddychają z ulgą. ♦♦♦ Wysadzam Jima niedaleko kryjówki Gromady, bo chce wziąć prysznic i zmienić ubrania. Jadę na rynek mięsny i kupuję wielki stek. Potem wracam do domu. Muszę się wykąpać i przygotować kolację. Magia zawsze niesie ze sobą określone koszty, a w przypadku rzucania klątw jest on ściśle określony. Trzeba poświęcić odpowiednią ilość właściwego dobra - a im cenniejsze tym lepiej - by uzyskać pożądany rezultat. Osoba, które przeklina właścicieli lokali dobrze wie, na ile może sobie pozwolić. Nakazała zmaterializować się ich najgłębszym lękom, mając nadzieję, że ich zabiją. Owa osoba nie ściągnęła na nich śmierci bezpośrednio. To wymagałoby znacząco większej ofiary - życia jej lub bliskiej jej osoby. Pierwsze lepsze życie nie wystarczyłoby. Ofiara musi naprawdę wiele kosztować osobę rzucającą klątwę. Niepokoi mnie to wszystko. Powstrzymaliśmy trzy próby morderstwa. To oznacza trzy zmarnowane ofiary. Ta osoba weźmie się za nas. Nie wiem jaki jest mój największy lęk. No dobra, wiem. Najbardziej boję się, że nie podołam wymaganiom. Za mało kobieca i seksowna. Mogłabym zanalizować się na śmierć. Mój mózg nie chce się zamknąć, chyba że Jim jest w pobliżu. Wtedy milknie i pozwala mi się pławić w cichym szczęściu. Po powrocie do domu biorę prysznic i zaglądam do kuchni. Mama tu była. W kuchence jest gotowany ryż i warzywne curry. Lodówka jest zapełniona wszystkim od tofu i ogórków, po jabłka i arbuza. Czyszczę i przyprawiam delikatnie stek. Idę do telefonu żeby zadzwonić do mamy. Odziedziczyłam swoją magię oczyszczającą po rodzinie ze strony ojca. Niemniej klątwy, zaklęcia i systematyczne podejście, to wszystko mam po mamie. Ona widzi na wskroś, tak jak ja, ale ma więcej doświadczenia. Automatyczna sekretarka mruga na czerwono. Wciskam guzik. „Dali, tu twoja mama.” Jakbym nie wiedziała. „Dzwoniła Komang. Mówiła, że byłaś z jakimś mężczyzną.” Opieram się o wysepkę. „Stwierdziła, że był ciemnoskóry i powiedział, że jest twoim chłopakiem! Chcę wie...” Wciskam guzik żeby odsłuchać następną wiadomość. „Tu twoja ciocia Ayu...” Klik. „Dali!” Moja kuzynka Ni Waran. „Mama powiedziała mi, że masz chłopaka...” Klik. „Chłopak? Co...” Klik. Klik. Klik. Klik. „Dali.” Słyszę głos wujka Aditya. Mieszka w Północnej Karolinie. Magia jest w dole zaledwie od godziny. Jak powiadomiły go tak szybko? „Tak się cieszę.” Wciskam „Skasuj wszystko” i wybieram numer mamy. Nie wiem co jest smutniejsze, fakt że moja rodzina żyje wyłącznie plotkami, czy to że są tak uradowani, że w końcu zainteresował się mną jakiś facet. Nie odbiera. Nagrywam się na jej automatyczną sekretarkę. - Cześć mamo. Dziękuję za jedzenie. Dowiedziałam się, co się dokładnie przydarzyło eyang Idzie. Oddzwoń proszę. Potrzebuję rady. Odkładam słuchawkę i rozglądam się po kuchni. Niespodziewanie czuję się bardzo samotna. Jak to będzie kiedy Jim i ja zerwiemy? Czasem lepiej jest nie wiązać się z nikim. Wtedy nie trzeba radzić sobie ze złamanym sercem. A my nawet jeszcze nie spaliśmy ze sobą. Nie to żeby seks zawsze poprawiał jakość związku lub też mógł go magicznie naprawić. Moje pierwsze doświadczenie seksualne nie było powalające. Miałam piętnaście, a mój ówczesny chłopak szesnaście lat. Był to dla nas obojga pierwszy raz. Byliśmy niezręczni i zdenerwowani, co zmieniło cały akt w coś bardzo nieudolnego. Wciąż pytał, czy mi się podoba, a ja nieustannie myślałam: „Jeśli to wszystko, strasznie to rozczarowujące”. Gdy skończyliśmy, spytał mnie, czy było mi dobrze i czy uważam że ma małego penisa. Szybko się po tym rozstaliśmy. Nie rozmawialiśmy o tym co zaszło; rozeszliśmy się i już. W czasie studiów spotykałam się ze ślicznym blondynem. Był najprzystojniejszym facetem jakiego w życiu widziałam. Okazał się być głupi jak but. Podobałam mu się, bo zafascynował się tą całą fantazją z tajemniczą, seksowną Azjatką. Fakt że zmieniam się w białą tygrysicę jeszcze to pogłębił. Seks był świetny, ale w końcu trzeba było też rozmawiać. Był rozczarowany, że nie jestem Chinką. Nie rozumiem dlaczego, bo ani trochę nie przypominam Chinki. Nie wiedział, że istnieje taki kraj jak Indonezja. Nie mógł znaleźć jej na mapie, choć pokazywałam mu ją kilka razy. Opowiedziałam mu o Bali i podarowałam książkę z ilustracjami. Pewnej nocy, po około dwóch miesiącach chodzenia, leżał obok mnie na łóżku i spytał, czy założę dla niego kimono. Jak gejsza. Potem spytał, czy mamy gejsze tam skąd pochodzę. Zrozumiałam, że trzeba to zakończyć. Było jeszcze kilku facetów od tamtej pory, ale zawsze wiedziałam, że to nie Ten Jedyny. Poza tym i tak nie nauczyłam się być w związku. Wzdycham. Nurzam się w ponurych myślach. Nie lubię przegrywać, a skoro mój mózg napotkał zaporę, zwraca się w głąb siebie z czystej frustracji. Ten Jedyny zjawi się tu lada chwila, o ile Gromada nie porwie go żeby uratował świat lub zażegnał poważny kryzys. Będzie głodny jak wilk. Muszę przyrządzić mu stek. ♦♦♦ Właśnie przekładam stek na deskę do krojenia, gdy słyszę dzwonek do drzwi. Jim. Biegnę by mu otworzyć. Znowu jest ubrany na czarno. Blizny na jego ramionach, gdzie pokaleczyła go dusznica już zagoiły się do wąskich, jasnych linii. Patrzy na mnie głodnym wzrokiem. Mam na sobie szorty, białą koszulkę na ramiączka i niebieski fartuch w biało-żółte kwiaty. Wciąż trzymam w dłoni drewnianą łopatkę. Przez jego schlebiające spojrzenie serce zaczyna mi bić mocniej. - Wejdź - zapraszam go piskliwym nagle głosem. - Dziękuję… Zamykam za nim drzwi. Fajtłapowata tygrysica zawsze będzie fajtłapowata. Czego innego można oczekiwać? Jim wchodzi niespiesznie do kuchni. Podoba mi się sposób, w jaki się porusza. Jak potężny kot, idzie wolno, niemal leniwie, chyba że coś go zainteresuje. Wtedy porusza się błyskawicznie i z przytłaczającą siłą. Niesie się za nim jego zapach. Nie ma pojęcia, ale tracę przez tę woń głowę. Siada na stołku przy blacie. - Przygotowałam ci stek - mówię i dźgam mięso łopatką. - Jeszcze jest gorący. - Dziękuję. - Chcesz zjeść teraz? Na pewno jesteś głodny. - Najlepiej jest zostawić stek na kilka minut po przyrządzeniu. - Dlaczego? Czy tylko mi się zdaje, czy słyszę mruczenie w jego głosie? - Jeśli pokroisz go od razu, wypłyną wszystkie soki i mięso będzie suche. - Fuj - macham łopatą… - Zatrzymaj te mięsożerne detale dla siebie... Chwyta mnie za ramiona i pochyla się. O bogowie, to już. Jego usta dotykają moich, gorące i delikatne, nawiązując kontakt. Nagle wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Upuszczam łopatkę na podłogę, zamykam oczy, otwieram usta i wpuszczam go. Jego zapach wije się wokół mnie, oszałamiający. Naciska na moje wargi, ale robi to ostrożnie. Pieszczę jego język, głaszczę ramiona. Mięśnie ma tak napięte, że aż wibrują powstrzymywaną mocą. Wyzwala to we mnie ogromną potrzebę. Chcę by przestał się kontrolować. Pragnę zobaczyć prawdziwego Jima. Jeśli to mi się uda, mogę dokonać wszystkiego. Jego pocałunek pogłębia się, staje się zaborczy, gwałtowny, przemienia z czułego zaproszenia w rozkazujące uwodzenie. Nie mogę złapać tchu. Powolny, aksamitny żar rozlewa się w moim ciele, naprężając sutki. Oddaję pocałunek, drażniąc się z jego językiem. Całuje mnie jeszcze mocniej. Jego smak sprawia, że drżę. Mięśnie mi wiotczeją. Pomiędzy nogami czuję ból pożądania. Kręci mi się w głowie. Z trudem chwytam powietrze. Tracę resztki kontroli, a tak bardzo chciałam sprawić mu przyjemność. Trzyma mnie mocno w potężnym uścisku i przyciąga bliżej. Odsuwam się, więc puszcza mnie. Rozdzielamy się. Otwieram oczy i widzę, że wpatruje się we mnie, a w głębi jego ciemnych oczu dostrzegam przytłaczające pożądanie. O bogowie. Zrobię cokolwiek zechce, jeśli będzie tak na mnie patrzył. Pragnie mnie. Och, jak bardzo mnie pragnie. Przysuwam się i skubię jego dolną wargę. Jim przechyla moja głowę, przybliża usta, a jego gorący język penetruje wnętrze moich ust. Fartuch ląduje na podłodze, a jego dłonie wślizgują się pod moją koszulkę. Szorstki kciuk pieści mój prawy sutek, przesyłając impulsy prądu przez moje ciało. Wyginam się w jego stronę, ocierając o niego, jego pożądanie doprowadza mnie do szaleństwa. To wszystko dla mnie. Podniecam go. Całuje mnie. Łapie mnie za pośladki i sadza na swoich biodrach. Twarda męskość dotyka spragnionej wilgoci pomiędzy moimi udami. Chcę żeby to był najlepszy seks w jego życiu. Jim odrywa się od moich ust. - Jesteś taka piękna. Proszę Jim, proszę... Dotykaj mnie, całuj mnie, kochaj mnie... Jim całuje moją szyję, skubiąc wrażliwą skórę a każde ukąszenie rozpala mnie bardziej. Jęczę, zagubiona w zmysłowych doznaniach i poruszam biodrami. Chcę poczuć go w środku, chcę żeby mnie wypełnił. Zeskakuje z krzesła, wciąż trzymając dłonie pod moimi pośladkami, a ja całuję go całą drogę na piętro. Rzuca mnie na łóżko i zdejmuje koszulkę. Mięśnie oplatają jego sylwetkę niczym stalowe liny. Ogarnia mnie jeszcze większe podniecenie. Jego buty i spodnie spadają na podłogę… Jest wielki. Rany. Nachyla się nade mną i po chwili jestem naga. Sięgam do jego szyi i przyciągam go do siebie. Jim pochyla głowę i bierze mój sutek do ust, a dłonią głaszcze drugi. Przepływa przeze mnie fala przyjemności i wyginam się w łuk. Jego usta przenoszą się do drugiej piersi. Całe ciało mam napięte, gotowe na niego, jakbym przycupnęła na krawędzi gorącej kąpieli i zaraz miała się zanurzyć. Jim porusza się nade mną, a ja sięgam dłonią do jego bioder. Palcami odnajduję twardą męskość i głaszczę ją. Jim powarkuje. Śmieję się i obejmuję go nogami. Jim odsuwa się ode mnie, opierając na rękach. Minę ma niegodziwie seksowną. - Tak? Słucham? Oczywiście że tak. - Tak. Wchodzi we mnie, płynnie i głęboko. Czuję wybuch przyjemności i jęczę. Jim przechodzi w gładki, szybki rytm, wślizguje się we mnie, gruby i twardy, a każde pchnięcie to czysta ekstaza. Wczepiam palce w jego plecy i naśladuję jego ruchy. Stajemy się jednością i zatracam się w rozkoszy fizycznej. Jim kocha się ze mną jakbym była boginią. Próbuję wytrzymać jeszcze trochę, ale przyjemność wzbiera falą i zalewa mnie. Rozpływam się w miękkim, pełnym zadowolenia orgazmie. Mój kochanek porusza się szybciej, opadając i wznosząc się w gwałtownym rytmie. Ciało Jima jest tak sztywne, że mięśnie jego pleców aż drżą pod moimi palcami. Jego twarz przybiera dziki wyraz. Opróżnia się we mnie z jękiem. Oplatam rękami jego szyję. Nie ruszamy się przez pewien czas, po czym Jim powoli zsuwa swoje wielkie ciało na bok i przyciąga mnie do siebie. - Moja. Mrugam zdziwiona. - Słucham? - Jesteś cała moja - chwyta mnie i wciąga na siebie. - Moja, moja, moja. Śmieję się i układam wygodnie na nim. ♦♦♦ |
♦♦♦ Jim jest kotem i jak wszystkie one lubi miękkie miejsca, spanie oraz wylegiwanie się. Nie wychodzimy z sypialni. Drzemiemy, tulimy się i znowu cudownie kochamy. Teraz leżymy razem i cieszymy swoim towarzystwem. Umieramy oboje z głodu, ale nie chce nam się zejść na dół. Słońce zachodzi z wolna. Na dworze robi się ciemno. - Co do tego barbeque... - odzywam się. - Powinnam coś przynieść? - Nie, rodzina wszystkim się zajmie - Jim bawi się moimi włosami. - Zadzwoniłem do nich i powiedziałem, że na pewno przyjdziesz. Bądź dla nich wyrozumiała. Jeszcze nie mieli do czynienia z kimś takim jak ty. - Jak ja? Indonezyjką? Pewnie nie spodziewali się że Jim przyprowadzi do domu kogoś mojego pokroju. A co jeśli mnie nie polubią? - Nie - odpowiada Jim. - Wegetarianką. Wpatruję się w niego, oniemiała. - To barbeque. Jesteśmy kotołakami. Jemy potrawy mięsne albo nadziewane mięsem. Wytłumaczyłem im zasady dotyczące nie dotykania przedmiotów. Kupili specjalnie dla ciebie nowego grilla, ale nie mają pojęcia co na nim przygotować... Parskam śmiechem. Jim idzie w moje ślady. Mój śliczny, mądry Jim. - Uczciwie cię ostrzegam: może skończyć się tym, że będziesz jadła kukurydzę na trzy sposoby. Chichoczę. - Bardzo się cieszą. Będą zadawać dużo pytań. Jeśli cię to zmęczy, powiedz mi, to zacznę na nich warczeć i zrobię z siebie dupka. - Dywersja! - Dokładnie. Dla ciebie wszystko. Uśmiecham się. - Zadzwoniłem po pomoc do Gromady. Zobaczymy, czy uda im się coś odkryć w sprawie tej kancelarii prawniczej. Słyszę dzwonek do drzwi. Kto to może być? Wyślizguję się łóżka i wyglądam przez okno. Moja mama i ciotka oraz Komang i jej córka stoją przed drzwiami. O nie. - Moja rodzina tu jest - syczę. - Bądź cicho. Jim śmieje się. - Jim! Bo cię uduszę. - No dobra, dobra. Biegnę do łazienki żeby się ogarnąć i założyć świeże ubrania, po czym zbiegam po schodach. O nie, znowu ten głupi stek. Pędzę do kuchni, łapię deskę z mięsem i okręcam się… Gdzie go włożyć? Nie do kredensu, bo mam go znajdzie. Nie do lodówki, bo zasmrodzi całe moje jedzenie... Podnoszę drewnianą pokrywkę dużego kosza na pieczywo, wsadzam tam deskę ze stekiem. Zamykam go i biegnę do drzwi. Mama unosi dłonie. - Znowu? - Spałam. - Myślałam, że ganiasz za tym ulicznym kotem, którego adoptowałaś - wchodzi do domu, a trzy pozostałe kobiety idą jej śladem. - Masz kota? - pyta ciotka. - Dzikiego - odpowiada mama. - Przygarnęła go. Wzdycham, zamykam, drzwi i idę za nimi do kuchni. Siadamy przy stole. - Co do tego chłopaka... - zaczyna mama. - Nie ma żadnego chłopaka - ucinam. - To ktoś z Gromady. Pomagał mi i próbował być zabawny. To żartowniś. Komang otwiera usta, ale Aulia daje jej znak oczami i ta zamyka buzię bez słowa. - Dowiedziałam się jak to było z jenglotami - wyjaśniam im sprawę klątwy oraz nieruchomości. - Sprawca jest bardzo niebezpieczny i potężny. Wezwać mitologiczną istotę jak dusznica to nic nadzwyczajnego, ale wezwać ożywione mordercze auto to coś niespotykanego. Ludzie wierzą w syndrom dusznicy, ale większość uznałaby zabójczy samochód za nonsens. Ta osoba nie potrzebuje bazy mitologicznej do swojej magii. Jeśli ktoś się boi na przykład duchów, to nasz przestępca wywoła takową mordercza istotę, choć duchy przecież nie istnieją. - Czyli ta osoba znowu spróbuje zabić babcię? - pyta Aulia. - Tak uważam - mówię. - Ale weźmie się najpierw za pozostałych lokatorów budynku albo za mnie. Obrała za cel wszystkich w budynku, a my ją rozzłościliśmy. Musiała poświęcić coś wartościowego, a przeze mnie owa ofiara poszła na marne, więc będzie próbowała usunąć mnie z drogi. Mama marszczy czoło. - Co jest takiego szczególnego w tej nieruchomości? - Nie wiem. Sprawdzam to. Prawdopodobnie... Do kuchni wchodzi Jim. Wokół bioder ma zawinięty biały ręcznik, a poza tym jest nagi. Skóra błyszczy mu wilgocią, widać że właśnie wziął prysznic. Gapię się na niego w przerażeniu. Jim kiwa głową obecnym kobietami. - Drogie panie. Potem podchodzi do szuflady ze sztućcami, bierze widelec, potem talerz z kredensu, podchodzi do kosza na pieczywo, nakłuwa stek widelcem, nakłada go na talerz, odwraca się i wychodzi. To się nie stało. To się nie wydarzyło. Aulia patrzy na mnie oczami wielkimi jak spodki i szepcze. - O rany. Wszystkie cztery gapią się na mnie. Muszę coś powiedzieć. - Jak mówiłam, uważam że następnymi dwoma celami będą pozostali właściciele z budynku. Klątwy już zostały prawdopodobnie rzucone. Następna w kolejce jestem ja, ponieważ wkurzyłam sprawcę. Zatem eyang Ida jest przez jakiś czas bezpieczna. - Co za ulga - mówi Komang. - Dziękuję za wszystko. Będziemy już się zbierać. Wstaje, a Aulia też zrywa się z krzesła. - Ja też idę - odzywa się ciotka piskliwym głosem. Odprowadzam je do drzwi. Aulia wychodzi ostatnia. Odwraca się, wskazuje w górę, napina biceps, pokazuje okay kciukiem i ucieka. Oddycham głęboko, wchodzę do kuchni i siadam. - Wiedziałam - wyznaje mama. Co? - Od kiedy? - Przyszedł do mnie po tym, jak uratowałaś go przed pożeraczką dusz. Jak ja się mogłam nie domyśleć? - Powiedział, że chce się z tobą spotykać, spytał czy mi to nie przeszkadza i oświadczył że go to nie powstrzyma. Powiedziałam mu, że jesteś wyjątkowa i jeśli chce zdobyć twoje serce, to proszę bardzo. Powiedziałam mu też, że ładniejsi mężczyźni próbowali i im się nie udało. - Co odpowiedział? - Że to nie szkodzi oraz że twojej urody wystarczy na was oboje. Wtedy już wiedziałam - mama uśmiecha się. - Prawdziwe piękno nie polega na tym, jak duże ma się piersi czy oczy i jak kształtny nos. Piersi obwisną, skóra pomarszczy się, talia zgrubieje, a mocne plecy pochylą. Próbowałam nauczyć cię tego, gdy byłaś nastolatką, ale się chyba nie spisałam. Prawdziwe piękno to dawanie komuś szczęścia. Kiedy mężczyzna naprawdę kocha kobietę, wtedy im dłużej są ze sobą, tym piękniejsza się mu wydaje. Gdy patrzą na siebie, nie widzą jedynie tego co powierzchowne. Widzą wszystko co razem dzielą, co razem przeszli i każdą szczęśliwą chwilę o której marzą - oczy mamy zachodzą łzami. - Twój tata umarł jako mężczyzna w średnim wieku, łysiejący i z dużym brzuszkiem, ale kiedy na niego patrzyłam, wydawał mi się piękniejszy niż kiedy się poznaliśmy, a miał wtedy dwadzieścia lat i wszystkie dziewczęta wzdychały do niego - głos jej drży. - Po trzydziestu dwóch latach byliśmy czymś więcej niż kochankami. Byliśmy rodziną… Ocieram jej łzy. - Albo dwoje ludzi łączy ta więź, albo nie - dodaje. - Jeśli jej nie ma, nieważne jak śliczni oboje są i tak się rozejdą. Zmieniłaś się, słoneczko, od kiedy zaczęłaś się z nim spotykać. Już nie wpadasz w złość tak często. Kiedyś wystarczyło jedno złe słowo i już rzucałaś się z pazurami. Chyba jesteś szczęśliwa. No to tak. Jeśli go lubisz, to ja też. Jeśli go nienawidzisz, ja tak samo. Ale wydaje mi się, że on cię kocha, a to jest to, czego każda matka pragnie najbardziej. Mama wstaje i wychodzi. Przez jakiś czas siedzę przy stole i płaczę bez powodu. Pięć minut po wyjściu mamy Jim schodzi na dół i obejmuje mnie. Przytulam się do niego. ♦♦♦ W nocy napływa magia, ale rano telefon i tak dzwoni. To nie do mnie. Jim odbiera i słucha przez długi czas rozmówcy, a ja w tym czasie robię śniadanie i o dziwo nie świruję, choć przecież ktoś w Gromadzie najwyraźniej wie, że Jim spędza noce ze mną. - Poczekaj chwilę - Jim odsuwa słuchawkę od ucha. - Dali? Mam ludzi w sądzie. Chcesz usłyszeć, czego się dowiedzieli? - Tak! - macham na niego ściereczką. - Kancelaria prawnicza, która wysłała pisma, istnieje tylko na papierze. Osiem lat temu funkcjonowała, ale Shirley odszedł na emeryturę pięć lat temu i wyprowadził się, Sadlowski zmarł niedługo później, a Abbot około roku temu. Jednak firma wciąż istnieje jako przedsiębiorstwo. Jest zarejestrowane w Związku Barów Stanu Georgia pod nazwiskiem Johna Abbota. - Tego który zmarł? - Nie, jest zarejestrowana pod innym numerem - Jim marszczy czoło. - Tu sprawy się komplikują. Kazałem też sprawdzić budynek. Jest stary, sprzed Zmiany. Akta są niepełne, ale wychodzi na to, że znajdowała się w nim knajpa ze striptizem. - Nie jest przez to bardziej cenny - kluby ze striptizem wyskakują w Atlancie jak grzyby po deszczu. - To klub z pełnym striptizem. - No i? Jim wzrusza ramionami. - Też do końca tego nie rozumiem. Pozwolenie na taki klub jest droższe, ale nic poza tym. - Jak się nazywał ten klub? - pytam. Jim powtarza pytanie do słuchawki. - Dirty Martini. - Czy pozwolenie jest wciąż ważne? Czy można sprawdzić poprzednich właścicieli? - Dobry pomysł. Sprawdź czy pozwolenie jest ważne i kto był ostatnim właścicielem - rzuca Jim do słuchawki. - Poza tym sprawdź jeszcze pozwolenie na serwowanie alkoholu. - Dlaczego akurat to? - pytam. - Lokal o nazwie Dirty Martini prawdopodobnie podaje też alkohol - Jim stuka palcami w stół. Zastanawia się nad czymś. Mijają minuty. - No dobra - odzywa się w końcu do słuchawki. - Dzięki. Odkłada słuchawkę i spogląda na mnie. - Nie trzymaj mnie w niepewności. - Właściciel klubu nazywał się Chad Toole. Dwanaście lat temu oskarżono go o pranie brudnych pieniędzy i skazano na trzydzieści lat więzienia - wyjaśnia Jim. - Zmarł w trakcie odsiadki. Zgadnij kto go reprezentował? - Abbot, Sadlowski i Shirley? Jim przytakuje. - Dokładnie tak. Pozwolenie jest wciąż ważne. Klub nie był czynny przez jedenaście lat, ale John Abbot i tak opłacał każdego toku pozwolenie. - To musiało kosztować fortunę. - Kosztowało. - Czyli sytuacja wygląda następująco. Chad Toole jest właścicielem klubu ze striptizem. Wpada w kłopoty, zatrudnia Johna Abbota by go reprezentował i oddaje adwokatowi klub w ramach zapłaty. Chad idzie do więzienia i umiera. Firma Abbota dzieli budynek na pięć lokali i sprzedaje jako powierzchnie użytkowe? - Na to wygląda. - Trochę się pogubiłam. Skoro John Abbot sprzedał klub, jak jest sens płacenia za pozwolenie? - myślę na głos. - Pozwolenia są przypisane do adresów. Abbot pewnie sprzedał tylko cztery lokale, a jeden zatrzymał. Tylko w ten sposób pozwolenie wciąż może być ważne. Jim uśmiecha się szeroko. - Właśnie. Poza tym jest jeszcze coś. Klub posiada również regularnie opłacane pozwolenie na serwowanie alkoholu, finansowane w pełni przez, uwaga, Johna Abbota. Patrzy na mnie wyczekująco. - Dlaczego to ma znaczenie? - pytam. - Ponieważ w obrębie granic miasta nie można podawać alkoholu w barze z pełnym striptizem. Mogą to robić bary topless, ale tancerki muszą nosić stringi. Zakładam ręce na piersi. - A ty skąd to wiesz? Jim patrzy na mnie znacząco. - Taką mam pracę. Aha. - Jeśli to nielegalne... - W tym przypadku nie jest. Prawo zostało złagodzone po Zmianie, a następnie ponownie zaostrzone. Dirty Martini obowiązuje zapewne klauzula dopuszczająca wyjątki od obowiązującego prawa wynikające z tego, że klub powstał przed zmianami prawnymi. To jedyny klub z alkoholem i pełnym striptizem w Atlancie. W odpowiednich rękach to kopalnia złota. - Ale klub już nie istnieje - zauważam. - O ile opłaty są wnoszone na czas, a lokalizacja nie zmieniona, ratusz nie będzie się wtrącał. Opieram się o wysepkę. - No dobrze. John Abbot, prawnik, jest ukrytym właścicielem jednego z pięciu lokali. Postanawia wskrzesić klub. Próbuje podkupić pozostałych czterech właścicieli, by otworzyć ponownie Dirty Martini i zbić fortunę. Tyle że oni nie chcą odsprzedawać lokali, więc on z kolei każe rzucić na nich klątwy, żeby pozbyć się ich z budynku? Ten John Abbot chce zabić ich wszystkich tylko ze względu na klub ze striptizem? - Ludzie mordują za mniej - stwierdza Jim. - Raczej nie mamy zdjęcia lub adresu Johna Abbota? - pytam. - Adres jest taki sam jak klubu. Poza tym mógł zatrudnić kogoś do kierowania interesem. W myślach przeglądam listę właścicieli. - Uważam że możemy wyeliminować eyang Idę i Vasila Dobreva. Byli celem. - Możemy ich wykluczyć bo im osobiście zagrażało niebezpieczeństwo. To samo dotyczy kręgarki. Widziałem wyraz jej twarzy. Kocha swojego syna. Jednak Cole to co innego. - Sądzisz że mógłby dopuścić się próby zabójstwa własnego syna? - Ludzie są popieprzeni - odpowiada Jim. Trudno się z tym nie zgodzić. - Czyli zostają Cole, chłopaki od komiksów i Steven. Wszyscy wydają się być nieszkodliwi. Studenci są raczej zbyt młodzi na coś takiego, ale nie można wykluczyć ich jedynie na podstawie wyglądu. Magiczna Atlanta wyprawia różne dziwne rzeczy związane z wiekiem i wyglądem u ludzi. - Nie poznaliśmy drugiego chłopaka - mówi Jim. - Prawda. Może zrobimy to teraz? - Dobry pomysł - Jim wstaje. - Ja prowadzę. Śmieję się w głos i biorę kluczyki. ♦♦♦ Jesteśmy dwie przecznice od naszego pechowego budynku, gdy zauważamy mężczyznę biegnącego co sił w przeciwnym kierunku. Ma na sobie koszulkę z pięścią Hulka uderzającą w ziemię, na nosie okulary, a na rękach dwoje identycznych dzieci. Za nim wybiega na ulicę dwóch nastolatków z twarzami pobladłymi ze strachu. - Gaz do dechy - rzuca Jim. Naciskam pedał gazu i Pooki rwie do przodu. Po chwili budynek pojawia się w zasięgu wzroku. Z Eleventh Planet wybiegają ludzie, gnając we wszystkich kierunkach. Drzwi sklepu blokuje tłum, waląc w nie pięściami. Co się tam kurczę dzieje? Na drodze auta stoi kobieta w podartych ubraniach i z dziwnie odchyloną głową. Odwraca się, by na nas popatrzeć. Otwarta, ziejąca czerwienią rana znajduje się tam gdzie powinna być lewa strona twarzy. Wydaje skrzekliwy okrzyk i wyciąga do samochodu dłonie z zakrzywionymi palcami. Włoski na rękach stają mi dęba. Ktoś w Eleventh Planet boi się zombie. - Nie warto niszczyć samochodu - wyrokuje Jim. Hamuję ostro. Pooki zwalnia z piskiem opon. Zanim zatrzymuje się całkowicie, Jim wysiada i skacze na zombie. W jego dłoni błyska nóż, a łeb zombie spada z jej ramion. Jim łapie go. Obrzydlistwo. Co za obrzydlistwo. Ciało kobiety pada. Wyskakuję z Pooki. Jim rzuca mi głowę. Chwytam ją. Zepsuta magia dotyka moich palców i cofa się. Głowa roztapia się, skóra oraz mięśnie skapują, po czym zmienia się w biały pył i znika. Ha! Nieczysta. Moja magia działa na tamtą. W naszym świecie nie istnieją zombie, ale cokolwiek to jest, mogę to oczyścić. Jim wyciąga drugi nóż z osłony na krzyżu. Jego oczy błyszczą zielenią. - Zabierajmy się do roboty. Wchodzimy w ciżbę zombie, blokującą sklep z komiksami. Nigdy w życiu nie czułam się taką twardzielką i nie byłam tak wystraszona jednocześnie. Tyle ich tutaj... Jeśli moja magia zawiedzie, rozerwą mnie na strzępy spróchniałymi zębami. Nie wiem dlaczego, ale przyczepia się do mnie obraz żółtych, psujących się zębów. Drżę i zerkam na Jima, który idzie przed siebie, jakby nie miał wątpliwości, że da radę położyć całe stado potworów. Zombie jęczą w kierunku sklepu, nieświadome naszej obecności. - Hej! - ryczy Jim głębokim, warczącym głosem. Odwracają się i patrzą na niego. - Śwież mięsko - rzuca Jim. Masa nieumarłych odwraca się i biegnie ku nam, zgrzytając zębiskami i wyciągając dłonie jak pazury. Jim okręca się niczym derwisz, kosząc nożami. Toczą się głowy. Biorę głęboki oddech, idę w ślad za nim i wchodzę w motłoch. Magia czeka na moje rozkazy. Jestem Białą Tygrysicą Rozpala się wokół mnie niewidzialna aura. Wielki zombie z wiszącymi flakami pędzi wprost na mnie. A co jeśli to nie zadziała? Czuję ukłucie paniki. Nie, nie mogę się zniechęcać. Skupiam się na zombie. Ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i ramiona jak pnie drzew. Jesteś plugastwem. Wypaczasz równowagę. Zombie rozpościera ramiona jęcząc, gotowe zmiażdżyć mnie siłą mięśni. Przywrócę równowagę. Oczyszczę tę okolicę. Stwór sięga do mnie. Moja magia napływa, a okrywająca mnie aura nabiera słabego blasku. Zombie dotyka mnie. Odrażająca, zabarwiona ciemno ciecz ścieka z jego paluchów. Zamiera jak skamieniały, ciało spływa z niego brudnymi strumykami. W mgnieniu oka zmienia się w pył. To łatwe. Łapie mnie następne zombie i po chwili też się rozpuszcza. Rozkładam ręce na boki i wchodzę w tłum. Padają dokoła mnie jak muchy. Niektóre wpadają na mnie, próbują gryźć i rozdrapywać mi plecy, ale koniec końców każde zmienia się w płyn, a następnie w pył. Jim wykrawa sobie ścieżkę wśród ciał, każde uderzenie noża odnajduje cel ze śmiertelną precyzją. Na ziemię upadają odcięte kończyny, gdy Jim tnie ostrzami z nadludzką siłą. Toczą się głowy, odcinane z gnijących karków. Czaszki pękają, gdy noże przebijają mózgi. Nie zatrzymujemy się. To świetne uczucie. Gdyby tylko wszystkie walki mogły tak wyglądać. Ostatnie zombie roztapia się u mych stóp. Zachlapany juchą Jim prostuje się i mruga do mnie. Uśmiecham się do niego i zaglądam do sklepu. Trzy ostatecznie martwe zombie leżą na podłodze, dwa zatłuczone i jedno pozbawione głowy. Jim puka do drzwi. Za półek wysuwają się dwie głowy, jedna blond - to Brune - a druga ciemnowłosa, pewnie Christiana Leadera. Robię śmieszną minę i pozuję obok Jima na tle rzezi. Chłopcy opuszczają kryjówkę. Leander ma w dłoni replikę miecza wyglądającą jakby należał do jakiegoś barbarzyńcy, a Brune macha łomem. Przestępujemy nad martwymi ciałami, a Brune ostrożnie otwiera drzwi. - Cześć - mówię z wielkim uśmiechem. - Cześć - odpowiada ciemnowłosy chłopak. - Ty jesteś Christian? Przytakuje. - I boisz się zombie? Znowu przytakuje. Jasne. - Widzieliście dziś waszego sąsiada? - pyta Jim. - Stevena Grahama? - Nie - odpowiadają jednocześnie. - A Cole’a? - pytam. - Cole I Amanda wyjechali - odpowiada Brune. - Do Augusty - dodaje Christian. - Przeczekają tam aż sprawy się uspokoją. - Jesteście tego pewni? - pyta Jim. - Widziałem wczoraj jak wsiadają na prom linii geomantycznej - wyjaśnia Brune. - Amanda nie wsiadłaby po wczorajszych wydarzeniach do samochodu, więc podwiozłem ich swoim wozem do stacji. Jim zerka na mnie z pytaniem w oczach. - Nie - mówię. - Augusta jest za daleko żeby klątwa mogła zadziałać. Cole nie jest sprawcą. - Dziękuję - mówię i zamykam drzwi. - Steven. Twarz Jima przybiera twardy wyraz. - Załóżmy mu wizytę. ♦♦♦ Dostajemy adres Stevena od ochroniarza w jego firmie kurierskiej. Z początku jest oporny, ale Jim pyta go, czy jest lewo- czy praworęczny. Ochroniarz dziwi się tym pytaniem, a Jim mu tłumaczy, że nie jest kompletnym draniem, więc złamie mu najpierw tę drugą rękę. Ochroniarz pęka. Jadę teraz przez bogatą dzielnicę do Stevena. Wszystkie domy po obu stronach drogi mają bardzo wysokie ogrodzenia, zakończone drutem kolczastym oraz stoją na ponad hektarowych działkach. Życie w po-Zmiemmej Atlancie wymaga ogrodzeń oraz dużej ilości miejsca pomiędzy nimi a domem, żeby można było zastrzelić intruzów. - Co się dzieje? - pyta Jim. Rozmyślam o walce z zombie. - Nic. - Mam trzy siostry - przypomina mi Jim. - Wiem co znaczy to „nic”. - Czyli co, panie ekspercie od kobiet? - To znaczy, że się czymś martwisz, coś cię trapi, ale nie chcesz wywlekać tego tematu, bo nie wiesz czy jesteś gotowa na rozmowę, która może z tego wyniknąć. Czasem oznacza to też, że mam w magiczny sposób odgadnąć czym się denerwujesz. Chrząkam. To chyba wystarczająca odpowiedź. - Wiesz, że nie rozgryzę tego sam - ciągnie Jim. - Nie bądź tchórzem, powiedz mi. No dalej tygrysico. Dasz radę. - Chcę żeby było jasne, nie jestem harpią, czyhającą na faceta. - No dobrze - odpowiada Jim, przeciągając sylaby. - Dokąd zmierza ten związek? - To pytanie-pułapka. Musisz to bardziej sprecyzować. - Co robimy dalej? - Odkrywamy, że Steven jest sprawcą, skopujemy mu tyłek, a potem świętujemy. - Naumyślnie udajesz głupka? - Nie, tylko udzielam dokładnej odpowiedzi. Wrr. - Przyjmijmy zatem, na czas tej rozmowy, że nasz związek będzie miał kontynuację. - Myślałem, że to oczywiste - zaczyna Jim. Macham ręką. - Nie przerywaj mi, bo nigdy nie dojdę do sedna. Jak widzisz nasz związek powiedzmy za rok, zakładając, że się nam będzie układać i nie rozstaniemy się? - Pytasz o małżeństwo? - O dobieranie partnera. - Nie lubię tego kreślenia. Ale owszem. Dobranie partnera. Małżeństwo. Taki mam cel. Usilnie staram się nie ześwirować na dźwięk słowa „małżeństwo”. Jednak trzeba sobie wyjaśnić pewne rzeczy. - Wtedy zostałabym alfą Klanu Kotów. - Tak. Mówię w pośpiechu. - A co, jeśli zostaniemy wyzwani? Moja oczyszczając moc nie działa na zmiennokształtnych. Magia nie zawsze jest w górze. Nie zawsze mogę skorzystać z klątw, a nawet jeśli, oni nie będą szanować mnie za wykorzystywanie magii. Dobrze oboje wiemy, że rozumieją i szanują sprawność fizyczną. Będą postrzegać mnie jako dziwadło. Nie tylko to, lecz będę poza tym kulą u nogi. Jak będziesz stał, próbując mnie ochronić, żebym miała czas na napisanie klątwy, to nasza strategia będzie w stu procentach przewidywalna. Przeze mnie będziesz musiał tkwić w miejscu. Nie jestem żołnierzem, ale nawet ja to rozumiem. Musielibyśmy poświęcić mobilność i element zaskoczenia. Zginiesz przeze mnie. Nie jestem alfą. Jestem niedowidzącą tygrysicą-wegetarianką. No i proszę. Kawa na ławę. Jim otwiera usta. - Nie to żebym nie chciała być twardzielką. Chcę. Bardzo bym chciała wysuwać szpony, skakać, okręcać się i patroszyć, ale nie umiem. Jim kiwa głową i znowu otwiera usta. - Nie chodzi nawet o krew, bo mogłabym gryźć. Tyle że nie jestem dobra w walce. Nie potrafię być agresywna. Boję się bólu i obrażeń. Nie chcę żebyś umarł przeze mnie. Jim spogląda na mnie. - Nic nie powiesz? - pytam. - Skończyłaś już? - Tak. - Dali, jesteś tygrysicą, największym kotem na tej planecie, a w formie zwierzęcej ważysz ponad pół tony. Biorę głęboki oddech. Jak ma mnie zamiar besztać za to, że jestem tygrysem, a nie umiem walczyć... - Poczekaj - mówi Jim. - Pozwól mi dokończyć. Odchrząkuję. - Dobrze. - Leczysz się szybko, nawet jak na nasze standardy. - Prawda. - Nie musisz być dobrą żołnierką żebyśmy stworzyli dobry zespół. Jak przysiądziesz na chwilę na napastniku, to mi wystarczy żeby go zabić. Otwieram usta i zamykam je z kłapnięciem. - Skupiasz się na słabościach, ale spróbuj pomyśleć o zaletach. Jakie są twoje mocne strony? Zerkam na niego. - Masz masę ciała. Ultra szybkie leczenie. Łapy wielkości mojej głowy. Jesteś majestatyczna. - Majestatyczna? - Masz tak białą sierść, że prawie świeci. Jesteś ogromnym, majestatycznym stworzeniem. W swojej postaci zwierzęcej wyglądasz nieziemsko. Jest w tym niemal coś boskiego. Psychologiczny efekt tego zjawiska jest przytłaczający. Patrzy się i myśli: „Jak ja mam z tym walczyć?” Gwarantuję ci, że każdy napastnik się zawaha. Nawet jeśli będzie myślał, że jesteś słaba, i tak się zawaha. Ten ułamek sekundy to wszystko czego nam potrzeba. Jeśli przeciwnik jest niepewny, jeśli nie będzie ufał swemu osądowi, to psychologicznie wygramy tę walkę, ponieważ walczenie wymaga pełnego oddania. Nie da się jej markować. Staram się przetrawić jego słowa. - Jesteś najinteligentniejszą znaną mi kobietą. Myśl strategicznie i używaj tego sprawnego umysłu. Poza tym przejechałaś właśnie koło domu Stevena. Hamuję gwałtownie Pooki, cofam i zatrzymuję się przy sporej, piętrowej willi. Wydaje się być spokojna. Wychodzimy i podchodzimy do kutej bramy. Jim kopie zamek i wrota stają otworem. - To właśnie pomyślałeś, gdy zobaczyłeś mnie po raz pierwszy? Że jestem majestatyczna? - Tak. Zapytałaś mnie przed domem eyang Idy dlaczego z tobą jestem. Oto odpowiedź: ponieważ jesteś bystra, piękna i wyróżniasz się. Choćby nie wiem jak sprawa wydawał się beznadziejna, oddajesz się jej z poświęceniem. Podczas Północnych Igrzysk weszłaś do klatki z wyszkolonymi zabójcami nie wiedząc, czy twoje klątwy zadziałają, ponieważ inni na ciebie liczyli. Tak właśnie jesteś. Poświęcasz się. Jim zatrzymuje się i przybliża do mnie. Odzywa się cichym głosem. - Obserwuję wszystkich dokoła, czekając aż ktoś wbije mi nóż w plecy. Ta głęboko zakorzeniona podejrzliwość stała się już częścią mnie. Nie chodzi o to, co ktoś zrobi, ale co może zrobić. Mam przyjaciół, ale nigdy nie zapominam, że przyjaźń jest warunkowa. - Curran nie wsadziłby ci noża plecy. - Zrobiłby to w odpowiednich okolicznościach. - Naprawdę żyjesz oczekując, że wszyscy wokół zwrócą się przeciwko tobie? Jim przytakuje. - To przypomina życie na wstrzymywanym oddechu. - To okropne - wyciągam dłoń i głaszczę jego policzek opuszkami placów. - Ludzie nie są tacy. Niektórzy tak, ale większość jest uczciwa i dobra. Nasi przyjaciele, Kate, Curran, Doolittle, Derek, oni są nam lojalni. Jim chwyta moją dłoń i całuje ją. - Właśnie to w tobie kocham. Serce bije mi za szybko. - Jim... - Przyglądam się wszystkim, a potem patrzę na ciebie i czuję tylko... Że chcę być z tobą. Ty nigdy mnie nie okłamiesz. Zawsze mi pomożesz. Z tobą mogę oddychać pełną piersią. Obejmuję go. Chce żeby poczuł się lepiej, pragnę osłonić go przed tym wszystkim. Jego ramiona otaczają mnie i przyciskają do twardego ciała. - Każdy ma kogoś, kto jest dla niego najważniejszy - głos Jima jest tak niski, że tylko zmiennokształtny może go usłyszeć. - Tę jedną osobę która zmienia wszystko. Dla mnie ty jesteś tym kimś. Zrobię dla ciebie wszystko. Świat zatrzymuje się. Stoję jak sparaliżowana. Czy on to powiedział? A może sobie wyobraziłam? - Nie odpowiedziałaś na pytanie - odzywa się Jim. - Na jakie pytanie? - Czy chcesz być ze mną alfą Klanu Kotów? On prosi mnie... - A to był pytanie? Jim odsuwa się i patrzy mi w oczy. - Tak. - Tak - odpowiadam cichutko. Jim uśmiecha się. ♦♦♦ Podchodzimy do drzwi. Jim naciska klamkę. Ta ustępuje i drzwi otwierają się. Wąchamy jednocześnie powietrze. Steven jest w domu. Żaden inny zapach nie występuje tutaj. Co on zrobił ze swoją córką? Może z nim nie mieszka? Jim wchodzi do środka. Skradam się za nim miękko, podążając za zapachem. Wnętrze domu jest niemal puste. Żadnych ozdóbek. Nie byłoby ich na czym postawić. Nie ma obrazów na ścianach. Dom jest ogołocony. Są tu tylko zasłony, blokujące jasne letnie światło. Czuję zapach krwi oraz alkoholu. Niedobre połączenie. Skręcamy w lewo do przestronnego pomieszczenia i zatrzymujemy się. W rogu pokoju, w kole usypanym z soli siedzi nago po turecku Steven Graham. Jego prawa stopa wystaje. Wygląda dziwnie, jest zdeformowana. Chwilę zajmuje mi zrozumienie, że brakuje jej pięciu palców. Na tacy, zatopiony w przezroczystym płynie, leży zakrwawiony ochłap ciała. Mrużę oczy. Odcięty, włochaty paluch. Fuj. Odcinał kawałki siebie na ofiary. Fuj. Fuj. Fuj. Sól to pewnie granica ochronna, zasilana zaklęciem obronnym. Sięgam do niej magią. Tak, bariera ochronna, a w dodatku mocna. - John Abbot? - pytam. - Byłem Johnem Abbotem juniorem - odpowiada Steven. - Zmieniłem nazwisko dawno temu. Och. Teraz to nabiera sensu. Starszy Abbot był jego ojcem. - O co chodzi z tym klubem? - pyta Jim. - Mój stary był prawnikiem - mówi Steven. - Pracowałem w jego kancelarii. Większość ludzi zrobiłaby ze mnie wspólnika, ale nie, mój stary zrobił mnie młodszym współpracownikiem. Gdy Chada Toole’a skazano, było u niego krucho z kasą, więc oddał klub striptizerki tatkowi. W okresie rozkwitu posiadanie tego interesu równało się z drukowaniem pieniędzy. Magia skasowała internet. Całe wirtualne porno zniknęło. Tak samo płyty. Jedyną opcją stały się dziewczęta na żywo. Chciałem mieć ten klub. To byłoby jak pieprzony raj. Tyle cipek i wszystkie moje. Żadnych zobowiązań, winy, tylko iść na całość i sobie używać. No dobra, tu jest coś o wiele bardziej odrażającego, niż odcięte paluchy. - Stary drań nie chciał mi go oddać. Powiedział, że nie interesuje go tego typu działalność. Nienawidziłem ojca. Wykorzystywał mnie przez całe życie. Traktował jak tanią siłę roboczą. Tyrałem dla niego i tej cholernej kancelarii za grosze, a on narzekał, że niepotrzebnie wyrabiam nadgodziny. Potem z depozytu zniknęły pieniądze. Okazało się że ojciec, ów słynny John Abbot, kradł kasę swoich klientów. Potrzebował kogoś, kto weźmie winę na siebie. Nagle zaczął się przymilać i poprosił żebym poszedł za niego do więzienia. Powiedziałem, że przyznam się do winy jeśli przepisze klub na mnie. Dostałem to na piśmie. Przyznałem się do kradzieży, zostałem pozbawiony uprawnień adwokackich i odsiedziałem dwa lata w więzieniu. - Steven pochyla się. - Byłem miękki. Słaby. Nie macie pojęcia co to miejsce ze mną zrobiło. Jak tam było. Istne piekło. Siedziałem za kratkami dwa lata, bity, gwałcony i wykorzystywany. Przez cały ten czas myślałem tylko o jednym... Kiedy wyjdę, będę miał klub. Będę żył jak król. Czekają na mnie alkohol, kobiety i pieniądze, których zawsze pragnąłem. - Steven śmieje się chrapliwie. - Wyszedłem na wolność i dowiedziałem się że ojciec przebudował lokal i sprzedawał go po kawałku. Widzicie, w dokumentach które podpisał była luka prawna. Nie mógł sprzedać wszystkiego, ponieważ byłem właścicielem części budynku, ale mógł go podzielić na mniejsze lokale i opylić je, o ile ja zachowam ten jeden. Jeden lokal. Skurwiel. Oddałem mu dwa lata życia. Zrujnowałem dla niego karierę a on znowu mnie przerobił. Oczy mu błyszczą. Wygląda na obłąkanego. Pewnie przez te dwa lata za kratkami myślał codziennie wyłącznie o tym klubie. To miała być jego wielka nagroda, a ojciec go zdradził. Cała nienawiść Stevena do ojca skumulowała się w tym klubie. Teraz rozumiem. Musi go mieć. Zrobi wszystko by odzyskać Dirty Martini. Skrzywdzi lub zabije każdego, by móc urzeczywistnić to marzenie. - Nie mogłem się doczekać śmierci ojca - ciągnie Graham. - Zabiłbym go lata temu, tyle że umieścił w testamencie klauzulę, która stwierdzała że jeśli umrze śmiercią tragiczną, zostanę z niczym. Musiałem więc odpuścić i pozbierać życie do kupy. Założyłem ten lichy interesik. Tymczasem każda sekunda jego życia była dla mnie torturą. W wyobrazi zabijałem go codziennie. No dobra, facet jest szalony. Przypadek kliniczny. Steven gestem dłoni wskazuje ściany. - Drań w końcu zdechł. Dostałem jego pałac. Sprzedałem wszystko co do niego należało, żeby nie został po nim żaden ślad. - Rozumiem - odzywa się Jim. - Jedno jest tylko niejasne. Dlaczego odrąbujesz sobie palce? - Wprowadzono nowe przepisy - wydusza z siebie Steven. - Lokal ma być używany zgodnie z przeznaczeniem albo zamknięty na zawsze. Z końcem bieżącego roku tylko aktywne przedsiębiorstwa, które przejdą inspekcję, dostaną pozwolenie na alkohol. Dawałem im pieniądze całymi latami i nie mieli z tym problemu, a tu nagle chcą robić inspekcję klubu. Muszę pozbyć się ludzi albo stracę swoją szansę. Mam ciągłość obu pozwoleń, lokal nie zmienił właściciela i mam wystarczający kapitał, żeby za dwa miesiące otworzyć podwoje. Gdy nadejdzie czas przedłużania pozwoleń, będę opływał złotem. Tyle że ci idioci nie chcą odsprzedać. Zaproponowałem fortunę za ich mizerne lokaliki, a oni odmówili. - Zabijasz ludzi żeby założyć klub ze striptizem - mówię. - Czy to nie przesada? Spogląda na mnie. Jakby patrzeć w oczy kurczaka. Zero inteligentnych form życia. Tak się skupił na klubie, że zupełnie go to pochłonęło. - Wiesz jaki jest z tobą problem? - pyta. - Nie wiesz do czego masz usta. Naprawię to jak tylko skończę z twoim chłopakiem. Świetnie. - Do swojej córki też tak mówisz? - Mówiłbym, gdybym ją miał. Czyli z tym też kłamał. Steven podpala zapałkę i kładzie tacę z palcem na ogniu. - Sprawdzimy czego boi się wasza dwójka. Tak to jest tak ustawione, że wynurza się zawsze najmocniejszy lęk. Powodzenia, gołąbeczki. Przy przeciwległej ścianie w ciasnym wirze okręca się ciemność. Poskręcana, chaotyczna plątanina wystrzeliwuje pasma ostrej czerwieni i wypuszcza zmiennokształtnego w postaci bojowej. Gość ma niemal dwa i pół metra wzrostu, jest potężnie umięśniony i pokryty złocistą sierścią z czarnymi cętkami oraz czarną ludzką skórą. Wygląda jakby mógł rozerwać człowieka na pół. Ma ogromne bary i grube nogi. Z przerośniętych łap wysuwają się pazury. Szczęki najeżone są ostrymi jak brzytwa zębiskami, dłuższymi niż moje palce i nie zamykają się prawidłowo. Ze szczelin pomiędzy uzębieniem ścieka powoli ślina. Osty, wściekły zapach uderza w moje zmysły niczym ostry nóż. Jest znajomy, ale odrażający. Smakuje jak garść miedziaków. To woń gwałtu, mordu i strachu, okropny smród człowieka i zwierzęcia, zmienionych w coś urągającego naturze. Nos podpowiada „Jim”, a zaraz potem wrzeszczy „Uciekaj!” Tak pachnie szaleństwo. Zwierz otwiera pysk, wpatrując się w nas jarzącymi się zielenią ślepiami i kłapie koszmarnymi zębiskami. - O, przecudnie - odzywa się Graham. - Kosztowaliście mnie pięć palców. Będę się tym napawał, a potem odzyskami swój klub. Założę się, że teraz z chęcią odsprzedadzą mi swoje części. - Jim - mówię - ja najbardziej boję się odrzucenia. A ty? Jim ma ponurą twarz. - Przemienienia się w loupa. To dlatego to ohydztwo pachnie znajomo. To jest Jim. Tyle że większy, szybszy i silniejszy od pierwowzoru . Loupy są o wiele bardziej potężne niż zwykli zmiennokształtni. Jim będzie musiał walczyć z lepszą wersją samego siebie, mając do pomocy tylko mnie. W dodatku stwór jest zmiennokształtnym, więc moje klątwy nie podziałają na niego. - Dali. Skup się. Pomóż mi skopać mu tyłek. Jim-loup powarkuje. Mój Jim pokrywa się sierścią. Muszę zmienić postać. W najgorszym przypadku jestem zdezorientowana przez minutę, a w najlepszym przez piętnaście sekund. Nie mam tyle czasu. Jim znajduje się w niebezpieczeństwie. Chwytam się tego zdania i powtarzam jak litanię w myślach, starając się zapamiętać. Jim jest w niebezpieczeństwie. Jim jest w niebezpieczeństwie. Jim jest w niebezpieczeństwie... Świat roztapia się w tysiąc rozmytych, kolorowych punkcików światła. Wirują i łączą się, przeganiane przez obrzydliwą woń. ... w niebezpieczeństwie. Jim jest w niebezpieczeństwie. Jim jest w niebezpieczeństwie. Na środku pomieszczenia stoi loup. Pachnie jak Jim, ale nim nie jest, ponieważ mój Jim jest w niebezpieczeństwie. Czuję ostre ukłucie adrenaliny. Nogi drżą mi ze strachu. Jestem mała, słaba i... Loup skacze prosto na Jima. Nie postrzega mnie jako zagrożenie. Całkowite oddanie. Ruszam i taranuję loupa. Walę w niego barkiem. Ten leci i odbija się od bariery ochronnej. Jim mija mnie błyskawicznie i rozdziera pazurami tors stwora. Jucha pryska na podłogę. Loup okręca się i kopie Jima. Słyszę trzask kości. Jim przelatuje obok mnie, odrzucony do tyłu. Muszę zająć czymś potwora. Jeszcze raz ruszam na niego. Ten robi szybki unik i rozoruje mi grzbiet od karku po ogon. O bogowie, jak to boli. Bardzo boli. Rozciął mnie od żywego mięsa. Czuję zapach własnej krwi. Tylko nie zemdlej. Myśl! Używaj mózgu. Odwracam się i ryczę na niego tak głośno, że aż drżą szyby. Takiego wyzwania nie zignoruje żadne kot. Potwór zwraca się do mnie i też ryczy. Jim wykorzystuje okazję i rzuca się na niego, tnąc pazurami jak ostrzami. Toczą się po podłodze. Gonię ich, próbując znaleźć miejsce na wbicie pazura albo kła, ale poruszają się tak szybko, że zlewają się w jedno. Loup okręca się, oddając cios za cios i drapie szponami pierś Jima. Futro zrasza krew. Jim ryczy wkurzony. Rzucam się na nogi potwora, ale ten kopie mnie z obrotu w pysk, prosto w nos. Krew zalewa mi oczy, a jego pazury rozrywają mi skórę. Nie poddaję się jednak, znowu na niego skaczę. Nie trafiam i wpadam na ścianę. Ał. Teraz wszystko mnie boli, a rany pieką niemiłosiernie. Potrząsam głową, otrzepując się z posoki oraz zachęcając tkanki do zrastania się, po czym odwracam. Loup trzyma w uścisku ramię Jima, odgina je do tyłu, odsłaniając jego pierś i zatapia w niej pazury. Nie! Nacieram z rykiem. Stwór puszcza Jima i obraca się by odeprzeć atak. Wpadam pomiędzy niego a mojego ukochanego. Loup rzuca się na mnie z pazurami. Nie sądziłam, że to może boleć aż tak bardzo. Kłapię zębami i wbijam je w jego udo. Ciepła krew rozlewająca mi się na języku jest najobrzydliwszą rzeczą jakiej kiedykolwiek posmakowałam. Zaciskam swoje wielkie kły na jego nodze i zrzucam go z siebie. Stwór przetacza się i wstaje. Jest ranny, ale my oberwaliśmy gorzej. Podłoga jest mokra od krwi. Wszędzie. Jim nie ma szans. Walczy dobrze i ze wszystkich sił, ale to coś jest ogromne. Jim staje obok mnie, jego oczy aż płoną zielenią. - Przypominasz sobie, co ci powiedziałem w aucie? Mówił dużo różnych rzeczy! Gorączkowo przeszukuję pamięć. Bla bla bla, siły, słabości, przysiąść na nim? Przysiąść na nim? Co to w ogóle za stratega walki? Jim ryczy w charakterystyczny, wyzywający sposób. Loup jest samcem, nie oprze się temu wezwaniu do walki. Ruszam do przodu. - Nie! - rzuca Jim ostro. Co? O co mu chodzi? Nie chce mojej pomocy? Jim ryczy ponownie. Stwór skacze na niego z drugiego krańca pomieszczenia. Rzucają się na siebie w wirze pazurów. Jim chce mojej pomocy. Niektórzy faceci za wszelką cenę chcą robić wszystko sami, ale akurat on nie posiada tego rodzaju ego. Jemu zależy jedynie na wynikach i celach. To musi być jakaś dywersja. Po co mu potrzebna? Żebym mogła zakraść się bliżej. Skradam się więc na miękkich łapach, okrążając ich i pozostając poza zasięgiem wzroku loupa. Zaczyna mi się kręcić w głowie. Są tego dwie możliwe przyczyny. Moje ciało działa w przyspieszonym tempie żeby mnie uleczyć albo w końcu mam zamiar zemdleć od tych wszystkich przyprawiających o wymioty oparów krwi. Przypomina mi się niedawny ból. Tak bardzo się boję znowu odnieść rany. To nie ma znaczenia. Nie dopuszczę by ów stwór wyszedł z tego domu. Będzie zabijał, gwałcił, pożerał i wykrawał ścieżkę zniszczenia przez miasto zanim ktoś go powstrzyma. Jim nie może umrzeć. Kocham go. Jest dla mnie wszystkim. Znajduję się bezpośrednio za potworem. Dostrzega mnie Jim. Loup trzyma go w śmiertelnym uścisku, obejmując ramionami i żłobiąc rowy w plecach. Przygotowuję się. Z rykiem podszytym wściekłością i bólem Jim wyrywa się z objęć potwora, zostawiając strzępki ciała pod pazurami tego ohydztwa. Następnie skacze i kopie loupa w pierś obiema stopami. Ciało stwora uderza mnie i przewraca się, lądując na podłodze. Wskakuję na niego i zatapiam pazury w drewnianych deskach. Loup natęża siły, chcąc mnie zepchnąć. Rozcina mi grzbiet. Piecze żywym ogniem. Muszę tylko wytrzymać przez parę chwil. Stwór znowu rozdziera mnie pazurami. Boli. Boli jak diabli. Nie sądziłam, że ból może się jeszcze nasilić. Myliłam się. Potwór wyje i wgryza się w mój bark. Kość trzaska pod naciskiem zębów. Muszę tylko wytrzymać. Jim zjawia się tuż obok. Jego olbrzymie jaguarze szczęki otwierają się szeroko, szerzej, jeszcze szerzej. Jaguarzy uścisk jest dwa razy silniejszy niż lwi. Może strzaskać zębami skorupę żółwia. Loup cofa łeb. Jim zagryza, potężne kły przekłuwają kości skroniowe potwora. Te pękają jak skorupki jajek. Zęby Jima zatapiają się w mózgu loupa. Plugastwo wrzeszczy. Jego pazury po raz ostatni rozrywają mi grzbiet, po czym wiotczeją. Jim ściska mocniej. Łeb rozpada się w jego pysku, więc wypluwa kawałki na podłogę i rozdeptuje je stopą. Złażę z trupa. Boli mnie każda komórka ciała. Obrażenia pokrywają Jima od stóp do głów. Staje obok mnie, pochyla się i delikatnie liże moją zakrwawioną głowę swoim jaguarzym językiem. Miauczę przeciągle i ocieram się o niego swoją wielką głową. On „całuje” mnie jeszcze raz, oczyszczając mi rany. Jego dotyk jest delikatny i czuły. Też cię kocham. Tak bardzo cię kocham. Wiesz co? Wygraliśmy. Było warto. - Nie dorwiecie mnie - odzywa się Steven nieco drżącym głosem. - Jestem za barierą ochronną. Odwracamy głowy i przyglądamy mu się jarzącymi się oczami. Głuptas. Pokonaliśmy nasze największe lęki. Już nic nam nie może zrobić. - Jesteśmy kotami - odzywa się Jim głosem przypominającym szorstki warkot. - Potrafimy czekać godzinami aż myszka wyjdzie z mysiej dziury. A kiedy fala magii ustąpi, twoja mysia dziurka zawali się. Steven blednie jak płótno. - Piszcz, myszko - dodaje Jim głosem jeżącymi mi sierść na karku. - Piszcz, a my sobie poczekamy. ♦♦♦ - Dobrze wyglądam? - Tak - odpowiada Jim. - Nie mam za jaskrawej szminki? - Skąd. - Powinnam była zapleść włosy. - Tak mi się podobają. Odwracam się do niego. Siedzimy przed dużym domem, w jeepie Gromady. Powietrze przesycone jest wonią dymu z drzewa, pieczonym mięsem i ludźmi. - Nie bądź tchórzem - dodaje. - A co jeśli mnie nie polubią? - Polubią, a jeśli nawet mnie, to mam to gdzieś. Jim wysiada, podchodzi do drzwi od strony pasażera i otwiera je dla mnie. Wychodzę. mam na sobie śliczną sukienkę i kapelusz przeciwsłoneczny. Plecy mam pokryte bliznami, a Jim kuleje i ostrożnie obchodzi się z prawym bokiem, ale nic na to nie poradzimy. Za miesiąc lub dwa nawet blizny poznikają. Steven nie miał tyle szczęścia co my. Świat jest lepszy bez niego. Jim dzwoni do drzwi. Pomocy. Ratunku. - Nie mów niczego od razu - szepczę. - Niech się powoli przyzwyczajają do tej myśli. Drzwi otwierają się. Staje w nich starsza Afroamerykanka w fartuchu. Ma takie same duże, ciemne oczy jak Jim. - Dali, to moja mama - przedstawi mi ją Jim. - Mamo, to Dali. Moja partnerka. KONIEC |